Krytyk, teoretyk literatury, pisarz, tłumacz, profesor Uniwersytetu Warszawskiego
W ubiegłym roku (w 2013 r. - A.S.) minęła setna rocznica urodzin Artura Sandauera. Zainspirowana tą datą polonistyka UW przygotowała sesję poświęconą odczytaniu na nowo niektórych koncepcji wybitnego eseisty i krytyka. Wydaje się jednak, że we współczesnym życiu literackim krytyk ten jest mało obecny i że nie jest docenione, jak wiele zawdzięcza mu dzisiejsza kultura. Odegrał on wielką rolą w czasie przełomu kulturalnego lat 60-ych na 70-te, nadając mu wysoki poziom swymi szkicami o współczesnej postaciach polskiej czołówki poetyckiej. Jeszcze wiało chłodem, kiedy zaczął swój słynny cykl „Poeci trzech" a potem" Poeci czterech pokoleń". Pisał o Leopoldzie Staffie, Antonim Słonimskim, Konstantym I. Gałczyńskim, Julianie Tuwimie, Władysławie Broniewskim, Jarosławie Iwaszkiewiczu, Mieczysławie Jastrunie, Julianie Przybosiu. O Bolesławie Leśmianie i Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej napisał nieco później. Wkrótce też rozbudował i pogłębił swe szkice o Gałczyńskim i Tuwimie. Poetom tej generacji przypadło w udziale wyrazić polskiego ducha powracającego do życia w latach odzyskania niepodległości w 1918r., po ponad stuletniej nieobecności państwowego bytu. Oni także towarzyszyli narodowi w ponownie odzyskanej niepodległości w 1945r. Tym razem jednak ich ścieżki były dramatycznie splątane, jak ówczesna sytuacja w Polsce i Europie, po zwycięstwie nad hitleryzmem. Także niektóre powroty do kraju nabrzmiałe były ciężarem przemian społecznych i politycznych trudnych często do przyjęcia i akceptacji (A. Słonimski, K. I. Gałczyński, J. Tuwim ).
Dopiero koniec lat pięćdziesiątych przyniósł czas głębszego oddechu. Odchodził natrętny frazes o socrealizmie, rosło ożywienie. Wkraczała młoda literatura i potrzebne było szerokie spojrzenie na przebytą drogę. Artur Sandauer wyczuwał ją bezbłędnie. Dziesięciolecie po drugiej wojnie niosło w hasłach postęp, lecz w realiach ograniczenie wolności narodowej a w rezultacie przerwanie ciągłości duchowej. Sandauer w swych szkicach przywracał ciągłość naszej myśli literackiej. Pokazywał też rzecz niezwykłą, jak młody poeta Tadeusz Różewicz czerpie z ducha poetyckiego, w którego zasięgu trwał przez długie dekady i tworzył nasz poetycki Feniks - Staff. Nie były zjawiskiem przypadkowym podróże młodego Różewicza do starego poety, szukał w nim sensu i wsparcia dla swych nowatorskich poszukiwań. Odpowiedzi na zasadnicze pytania poranionego świata humanistycznych wartości.
Sandauer tworząc swój cykl opierał się na wypracowanej przez siebie metodzie wieloaspektowej. W sposób zindywidualizowany ukazywał sylwetki twórców, zarówno w ich uwikłaniach w historię, biologię, nade wszystko w nurty filozoficzne swej epoki, pisząc swe błyskotliwe, chwilami porywające i plastyczne eseje. Krytyk obejmował swą analizą wybranych poetów, ważąc na swej szali ich odkrywczość i nowatorstwo artystyczne. Był to jego osobisty wybór odmienny od tradycyjnych ujęć historyczno-literackich, które z reguły obejmują całość danych zjawisk. Cykl ten rozrósł się w czasie, aż po lata siedemdziesiąte, i dał obraz rozwoju głównego nurtu poezji polskiej, od najstarszego jej przedstawiciela Leopolda Staffa, aż po najmłodszych jak Ernest Bryll. Rysuje sylwetkę Wisławy Szymborskiej, ukazując pod koniec lat sześćdziesiątych jej rzetelne rozliczenie z własnymi poszukiwaniami więzi ze swą epoką. Cenił drogę poszukiwań Zbigniewa Herberta i odkrywczość artystyczną Mirona Białoszewskiego. To Sandauer utorował późniejszą sławę autora „Pamiętnika z powstania warszawskiego".
Kształt i forma tych esejów była ciekawa, bogato uargumentowana i sugestywna. Krytyk nie odrzucał w żadnym razie metody socjologicznego spojrzenia na zjawiska twórcze. Trudno było jednak mieć mu za złe, iż jak diabeł święconej wody unikał w swych rozważaniach nagminnego u progu lat pięćdziesiątych przymierzania prac krytycznych do panującej mody na realizm socjalistyczny. Mówiąc o metodzie socjologicznej przyznawał, że nakazuje ona „traktować np. Tuwima jako reprezentanta drobnomieszczaństwa, Przybosia – chłopstwa, czym obaj niewątpliwie byli, ale przecież – nie tylko tym". Przypinano Sandauerowi łatkę formalisty, czyli tego, który, potocznie rzecz biorąc, skupia się na formie, obce zaś mu są walory treści. W istocie jego szkice najwcześniejsze są wręcz przeładowane socjologicznym ujęciem kontekstu powstających utworów, na przykład w wypadku poezji K. I. Gałczyńskiego, czy J. Tuwima (zbyt często powtarzają się sformułowania o drobnomieszczaństwie). Obaj ci poeci byli buntownikami wobec nie tylko obyczajowości, lecz głębiej wobec widzenia świata z perspektywy drobnomieszczanina. Gałczyński był prześmiewcą i drwił sobie z jego pomniejszającej perspektywy. Tuwim uderzał w poważniejszą nutę, jak też ośmieszał, lecz zawsze z nutą cierpienia.
Sam zresztą Sandauer przyznaje po latach, że ulegał nadmiernie metodzie socjologicznej. Uległ też gorszemu objawowi, składając w 1954 roku słowa uznania pod adresem Władysława Broniewskiego za wiersz pt. „Słowo o Stalinie". Pisał on wówczas, że jest to w sposobie kompozycji utwór chóralny, zasługujący "na coś więcej niż na panegiryki, bo na sumienną analizę". Badał strukturę wiersza. Nie stawiał on jednak w tym wypadku narzucającego się pytania, jak się ten utwór ma do prawdy historycznej. W istocie moment jego publikacji wyprzedził fakt ujawnienia okrutnej prawdy o postaci sławionego wodza rewolucji. Lecz zważywszy przenikliwość i sceptycyzm jego postawy, ten fragment szkicu o poezji wybitnego poety polskiego proletariatu należy uznać za niewystarczający. Można dodać, że wprawdzie Sandauer eseista nie poddał się terapii i naciskowi koncepcji realizmu socjalistycznego, lecz w praktyce uległ pojedynczemu wierszowi. Trudno bowiem uważać, że wywód skupił się na stronie estetycznej wiersza i fakt ten rozgrzesza autora z zaniechania myśli o prawdzie zawartej w utworze. Dzieje tej analizy są znakiem, że atmosfera nacisku na twórców prawie każdego dotknęła i ostała się jako bezlitosny dokument tamtego czasu. Już na marginesie wspomnieć jednak trzeba, że sprawa poematu o Stalinie trapiła mocno Władysława Broniewskiego i spędzała dosłownie sen z jego powiek o czym świadczą liczne wspomnienia jego przyjaciół. I dla nas także pozostaje jako pewna zagadka, trudna do rozwikłania. Czy literacka prawda o czasie może tak dalece mijać się z prawdą historyczną i wzruszać człowieka swym niezależnym jakby pięknem?
Począwszy od Października, koniec lat pięćdziesiątych i następnych lat dwadzieścia to apogeum jego pisarstwa krytycznego. W pierwszym planie rozliczenie się z naciskami w sferze twórczej a także w polityce wydawniczej. Po cyklu sylwetek twórców zaliczanych do czołowych postaci polskiej poezji następują szkice analitycznych o znanych i licznie wydawanych w tamtych latach popularnych prozaików. To Jerzy Andrzejewski, Adolf Rudnicki, Kazimierz Brandys, Marek Hłasko. Nade wszystko uważne czuwanie nad sporami tyczącymi twórczości Bruno Schulza i Witolda Gombrowicza. Także nieustanne odniesienia do krytyki literackiej, powstającej w codziennym życiu na kanwie ukazujących się utworów i szerzej literackich mód i tendencji.
Zapoczątkuje starcia krytyczne cykl „Bez taryfy ulgowej". To był strzał w dziesiątkę. Cztery słowa, które obiegły Polskę i stały się wręcz hasłem o statusie porzekadła: „Odwaga staniała, rozum podrożał". W ustach tego pisarza były to słowa zrozumiałe, nie szczędzono mu przykrości w tak zwanym okresie minionym. W szczytowym okresie realizmu socjalistycznego nie wchodził do żadnego zespołu redakcyjnego, trudno było mu wtedy korzystać szerzej z łam prasowych i czerpać z nich życiowe profity. Wtedy Artur Sandauer związał się z polonistyką UW. Pracował początkowo jako docent, następnie habilitował się w zakresie twórczości Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej, wkrótce uzyskał tytuł profesora nadzwyczajnego. Lubił swoje zajęcia, bo cenił dialog, starcie intelektualne. Był jednak w życiu codziennym osobą dość niecierpliwą, bowiem już w latach siedemdziesiątych chorował, był cukrzykiem, musiał stosować dietę. To było dla niego trudne. Profesor był po prostu mało życiowy, potrzebował stałej opieki, tę funkcję z oddaniem pełniła pani Erna. Do Października mógł działać raczej na peryferiach życia literackiego a jedynie walorom swego intelektu i osobowości zawdzięczał swą obecność na publicznym forum. Teraz nadszedł czas, w którym można było przypomnieć i rozliczyć się z tamtymi ograniczeniami, wytknąć błędy i nadgorliwości w stosowaniu metody naukowego marksizmu, który często w praktyce był powielaniem przyjętych formułek. Sandauer miał do tego niewątpliwe prawo, tylko sobie i swemu gruntownemu wykształceniu w okresie niepodległej Polski międzywojennej zawdzięczał swą faktyczną niezależność, kiedy nie było to łatwe.
Warto w tym momencie wspomnieć, że Artur Sandauer nie był w swym odosobnieniu tak kompletnie samotny. Wspierała go w tej postawie żona, Erna Rosenstein, poetka i malarka. Znali się jeszcze z lat przedwojennych, zbliżył ich tragiczny los wojenny, w którym Erna straciła oboje rodziców, ukrywająca się i ścigana, zaś Artur przesiedział na strychu stodoły pod Samborem, ukryty z siostrą i matką przez prostego, lecz dzielnego i twardego ukraińskiego chłopa. Erna na początku lat pięćdziesiątych nie zaakceptowała obowiązującej metody realizmu socjalistycznego w malarstwie, była w tym odosobniona i ukarana partyjną naganą. Jej postawa nie dziwiła. Jako młoda osoba związała się z lewicą, była niezwykle czuła na hasła sprawiedliwości i równości wszystkich ludzi. W latach pięćdziesiątych jednak sprzeciwiła się nonsensom w polityce kulturalnej. Klepali przez kilka lat przysłowiową biedę, pracując jednak do tzw. szuflady.
Poznałam ich oboje bliżej w końcu lat sześćdziesiątych i zostaliśmy w bliskiej znajomości, najpierw do śmierci Artura w roku 1989 a potem Erny w 2005 roku. Lubili utrzymywać stosunki z przyjaciółmi, gościć u siebie i bywać u ludzi, spragnieni dyskusji, rozmów, przyjaźni. Ich dom na ulicy Karłowicza, bocznej od Madalińskiego, bardzo często odwiedzali pisarze, malarze i dziennikarze.
Erna i Artur byli bardzo odmienni, wręcz kontrastowo różni, jeśli chodzi o sposób bycia i cechy osobowościowe. Erna łagodna, cierpliwa, dyskretnie dowcipna, skupiona na swej poezji, zawsze zajęta pracą nad nowym plastycznym pomysłem. Przy tym to ona przede wszystkim pilnowała miru domowego. Artur gorączkowo przejęty i zaprzątnięty kolejnym szkicem, tłumaczeniem, polemiką. Pracowity, zajęty pasjonat, spragniony możliwości przekazywania swych przemyśleń w drodze dialogu. Tęskniący do szerszego audytorium. Jeśli był choćby w towarzystwie trojga słuchaczy, zapalał mu się wzrok i rozpoczynał mowę. To było z reguły bardzo ciekawe. Mówił o bieżącej twórczości, polemizował, miażdżył przeciwnika. Wtedy nie patrzył na kurtuazję, zwłaszcza wzbudzał w nim gniew, gdy ludzie pretendujący do miana autorytetów zmieniali poglądy w sposób krańcowy, i jak gdyby nigdy nic, głosili koncepcje odwrotne do wcześniej prezentowanych. Domagał się rozliczeń. Gniewał go ukryty w tym cynizm, brak zasad. To dotyczyło zwłaszcza rozliczeń z tzw. okresu błędów i wypaczeń. W profesora wstępował trybun, grzmiał. Bezlitośnie rozliczał się z tymi, co niedoceniali Brunona Schulza, czy opacznie tłumaczyli filozofię i mentalność Witolda Gombrowicza.
Autor „Bez taryfy ulgowej" nie był łatwym polemistą. Jego ideałowi analizy literackiej przyświecał raczej uszczypliwy Zoil, niż pieczołowity komentator Arystarch, które to postaci wprowadził do lapidarnej recenzji na naszych łamach w 1967 roku, omawiając książkę krytyczną Andrzeja Lama. Cenił obrazowość wypowiedzi, lubił wyrazistość i jasność analizy. Niewielu mieliśmy krytyków tej miary. Nie poprzestał na rozbudowanych sylwetkach najciekawszych polskich poetów. Podjął też cykl sylwetek znanych i popularnych prozaików. Przede wszystkim zajął się funkcjonowaniem na naszym gruncie twórczości Witolda Gombrowicza i Brunona Schulza, pisarzy odsuniętych na daleki plan w okresie eksponowania metody socrealizmu. Dokonał w tym względzie rewizji wcześniejszych ocen, dostało się niektórym krytykom. Dla Sandauera istotny był w ocenie dzieł walor nowości, odkrywczości. Z tych przesłanek wywodził nowatorskie znaczenie „Ferdydurke" Witolda Gombrowicza oraz dwóch cyklów opowiadań: „Sklepy cynamonowe" i „Sanatorium pod klepsydrą" Brunona Schulza, książek opublikowanych jeszcze przed wojną, lecz nie dość szeroko przyswojonych przez ówczesną krytykę i czytelników. Znane były w niewielkim kręgu miłośników, do czego przyczyniła się w dużym stopniu Zofia Nałkowska, umiejąca docenić niezwykłe walory artystyczne utworów „prowincjusza" z Drohobycza, zastrzelonego przez hitlerowca. Przywrócenie tym pisarzom właściwego miejsca i rangi twórczej Sandauer uważał za niemal swe posłannictwo. Odegrał też ważną rolę w lansowaniu i popularyzacji twórczości obu pisarzy na forum paryskim i szerzej międzynarodowym.
W 1967 roku w maju na łamach :Nowych Książek" napisał o krytyku Rafał Marszałek, przedstawiciel młodego pokolenia, oceniając rzecz Artura Sandauera " Dla każdego coś przykrego". Był to zbiór polemik i komentarzy o rozległej tematyce. W późniejszym wydaniu pism krytycznych zostały ujęte w cykl: "Źle o". Polemiki Artura Sandauera publikowane były na łamach wielu czasopism: we „Współczesności", „Życiu Literackim" w „Nowej Kulturze", oraz późniejszej „Kulturze". Wypowiedzi polemiczne autora towarzyszyły jego szerszym esejom, ale w sensie rozpiętości tematycznej, w prostowaniu i korygowaniu własnych i dezawuowaniu wypowiedzi adwersarzy zwracały uwagę. Rafał Marszałek stwierdził: "Działalność krytyczna Artura Sandauera jest dla naszego świata literackiego tym, czym byłoby wkroczenie barbarzyńcy do salonu zaludnionego przez liryczne postaci Profesora Tutki...".Tymczasem w ówczesnym życiu·literackim mało było pierwiastków twórczych, ginących w potoku słów, potyczek i wrzawy. Dla młodszej generacji Sandauer został przyjęty, włączony w krwioobieg, nadal inspirujący. Młodzi lubili i cenili spór, niezależność poglądów. Profesor lubił młodych a ich twórczość interesowała go szczególnie.
Profesor lubił też zawierać nowe znajomości, jeśli dotyczyły ludzi ciekawych, chętnie witając postawy odmienne od swojej, wyraziste. To go po prostu inspirowało. Opisał, jak zetknął się z twórczością Melchiora Wańkowicza; pragnąc odreagować mozolność pracy nad epoką antyczną sięgnął po książkę znakomitego reportera pt. „Szczenięce lata" i oniemiał z zachwytu. Wylicza sprzeczności, jakie dostrzega w postawie i twórczości tego zasłużonego pisarza, a których nie znał wcześniej, więc też nie mógł ich ocenić i docenić. Zachwyca go język pisarza, widzi w nim kopalnię żywego języka polskiego, o rodowodzie głównie kresowym. Połączony z formą literackiej gawędy stanowi o uroku i bogactwie tej twórczości. "Jest to język zbyt żywy, aby być poprawnym, zbyt bujny, splątany, obfitujący w dialektyzmy i neologizmy, kreowane na zasadzie "Wolnoć Tomku w swoim domku". Twórczość Wańkowicza to pomost między Polską starą a nową". Lektura tego wzajemnego zafascynowania obu panów to doprawdy rozkosz dla miłośnika kultury polskiej. Trudno bowiem o spotkanie dwu bardziej różniących się osobowości, jeśli idzie o korzenie rodzinne (pan Artur wręcz z biedoty żydowskiej dźwignięty pracą swej wybitnej umysłowości do wyżyn kultury i pan Melchior, polski szlachcic o konserwatywnym światopoglądzie, wrośnięty w kulturę i obyczajowość szlachecką, zdemokratyzowany wskutek wszechstronnego poznania świata, kochający nasze wzloty ducha i cierpiący nad naszą skłonnością do bitki i do wypitki). Różnił ich nie tylko odmienny krańcowo rodowód, ale także z gruntu różne drogi życia, upodobania światopoglądowe, tu liberalne tam konserwatywne... Czyż to nie fenomen kulturowy! Dziś jeszcze widzę ich w wyobraźni, jak z płonącym wzrokiem pochylają się nad lampką nalewki pana Melchiora Trysz Diwinis i przekonują nawzajem, kto z nich bliżej poznał kulturę kresową. (Owa tajemnicza nalewka, którą raczył swych gości pan Melchior to ekstrakt sporządzony według starolitewskiej receptury składający się z 29 lub 33 ziół w odpowiedniej proporcji i właściwym alkoholem potraktowanych, co tylko mistrz znał w szczegółach).
Postawy rozmówców, odmienne od własnej, to był wyraźnie znak interesujący dla Artura Sandauera. Na podobnej zasadzie zafascynował go poeta Jan Twardowski, bardzo popularny w latach siedemdziesiątych. Przeczytał kilka jego zbiorów wierszy i ujęty tą ściszoną, lecz jakże bogatą osobowością zapragnął poznać autora. Sandauer pracował już w latach siedemdziesiątych nad studiami biblistycznymi, opublikowanymi w książce pt. „Bóg, Szatan, Mesjasz i ...?", pięknie wydanej przez krakowską oficynę. Dokonał własnego przekładu Księgi Rodzaju, opatrując całość przypisami i starannymi objaśnieniami. To była niezwykle mozolna i jednocześnie fascynująca praca, w której sięgał do różnych starych tekstów, znajdując najlepszy, jego zdaniem, odpowiednik w dzisiejszym języku.
Wiemy, że autor tej księgi spotkał się z poetą Janem Twardowskim. Ciekawe byłoby poznać treść tej rozmowy, odczuć jej ducha. Można się tylko nieco domyślać, czytając recenzję o poezji Twardowskiego opublikowaną w „Kulturze". Sandauer skupia w niej uwagę na wyraźnej nucie poszukiwania nowych znaków odradzającego się ducha posoborowego w polskim kościele, który z reguły najtrafniej oddać potrafi poeta. Twardowski był takim właśnie dobrym duchem kościoła, umiał odczuć i wyrazić jego głęboki puls. Sandauer odnajduje go w cichej i dyskretnej a jednocześnie szczerej do bólu rozmowie poety z nurtującą go głębią wiary. Z sąsiadującą z nią chwilą zwątpienia i namysłu nad światem. Należy też przypuszczać, że księdza Twardowskiego obchodziły fascynacje i odkrywanie przez krytyka zawiłych momentów trudnej sztuki literackiego przekładu w zetknięciu z „Księgą ksiąg", z Biblią.
Ta sfera spraw została podjęta w pięknie wydanej książce poety krakowskiego Józefa Barana pod tytułem „Śnił mi się Artur Sandauer", wydanej w specjalnej serii pod nazwą Hereditas Polono–Judaica, której to serii patronuje Centrum Kultury Żydowskiej na Kazimierzu w Krakowie. Książka ta została pomyślana jako forma przybliżenia całościowego wkładu Sandauera w dorobek myśli i kultury polskiej a także żydowskiej. Książkę wypełniają w dużej części teksty Józefa Barana, zawsze jednak odnoszące się do jego znakomitego przyjaciela. Ale najciekawsze są ich rozmowy, w których podejmują kilka kluczowych spraw, jak kwestie języka współczesnego, i pracy poetów nad wzbogacaniem języka ojczystego, tajemnicy towarzyszącej każdemu wybitnemu pisarzowi i wielu innych ważnych zjawisk z pogranicza podświadomości funkcjonujących w życiu wielkich osobowości. Tych tajemnic dociekał Sandauer w swoich pracach.
O pisarzu i krytyku Sandauerze mówią w książce Józefa Barana jego najbliżsi, koledzy literaci i jego uczniowie. Szczególnie jest ciekawy głos Ewy Odachowskiej-Zielińskiej, która była studentką polonistyki warszawskiej. Z pracami profesora zetknęła się już we wczesnej młodości, zaczytując się sztuką Arystofanesa, później z pewnym lękiem zapisała się na jego seminarium magisterskie. Mówi jak wiele mu zawdzięcza, jak pod jego kierunkiem zgłębiała sztukę interpretacji literatury, w szczególności interpretacji Biblii. Powiedziała na ten temat: "Napisał książkę o Biblii, która w zamęcie naszej współczesności właściwie przemknęła prawie niezauważona". Powiedziała też: „Artur Sandauer miał na nas wprost magnetyczny wpływ".
Nie miałam szczęścia być jego uczennicą, inne były moje lata nauki. Poznałam Profesora w wieku już dojrzałym i trwała ta znajomość do jego śmierci. Byliśmy blisko zaprzyjaźnieni, odwiedzaliśmy się często, z reguły zapraszałam ich z okazji świąt, Wiadomo, że ulegamy tradycji obfitego stołu, a ja wiedziałam, że polskie obyczaje cenią także Erna i Artur. Chętnie wtedy odwiedzali mój dom. Artur zwłaszcza lubił moją kuchnię i często ją chwalił. Stół był skromny, lecz starałam się uhonorować swych gości. Artur ze smakiem jadł bigos, żurek z kiełbasą, jajka faszerowane, ryby i śledzie w różnej postaci. Lubił wszystko, trzeba było tylko uważać, aby nie tykał potraw słodkich, zwłaszcza ciast świątecznych, co dla cukrzyka było niebezpieczne. Były też ciekawe spotkania, jak choćby rozmowa, w której uczestniczył Krzysztof Kąkolewski. Pamiętam, że kiedyś spierali się o postawę Tomasza Manna w kwestii wczesnego okresu ruchu faszystowskiego i stosunku Manna-noblisty do ideologii hitleryzmu. Artur uważał, że postawa Tomasza Manna była od początku jego drogi jasna i zrozumiała, oparta na głębokim humanizmie. Krytyk łatwo się zapalał i kiedy był przekonany do własnych racji, bywał nieustępliwy. Uznawał ostre dyskusje, prawo do protestu, jeśli kontrargumenty wobec jego koncepcji były słabe. Nasz periodyk wręcz zabiegał o to i udzielał mu łamy, jeśli pragnął w jakiejś sprawie zabrać głos. Chętnie podążali do niego na rozmowy redaktorzy pisma, zwłaszcza Łukasz Nicpan czy Michał Łukaszewicz, miał w nas przyjaciół i chyba dobrze fakt ten przyjmował. Zwłaszcza lubił Łukasza i cenił jego prace poetyckie. Myślę, że ta przyjaźń bardzo mu była potrzebna.
Przyjaźń między ludźmi może mieć różne formy i wypływać z wielu potrzeb. Szczególnie przywiązana byłam do Erny, razem z Ewą Garztecką zbierałyśmy wiersze, które Erna pisała do końca życia. Po jej śmierci zebrałam je w jedną grubą tekę, sporządziłam zestaw, opatrując je informacyjną biograficzno-bibliograficzną notą. Pracę tą wraz z Ewą złożyłyśmy w Bibliotece Narodowej w dziale zbiorów cennych rękopisów. Zdążyłam jeszcze za jej życia zrobić z Erną wywiad, zgodnie z wolą Artura, aby utrwalić prawdę o tym jak zginęli jej rodzice, Anna Schrager i sędzia Maksymilian Rosenstein. W jaki sposób Erna uratowała się spod ręki okrutnego zbira-mordercy. To były także dla mnie przejmujące chwile. Erna niezwykle jasno pamiętała wydarzenia z owej podróży w stronę Małkini, to było dla niej bardzo bolesne i było widoczne, że wspominając te chwile, cierpi. Potem był okres szlifowania bruków Warszawy okupowanej, kiedy bez legalnych papierów, często nagabywana i szantażowana, walczyła o przeżycie. W jej doświadczeniu skupiły się wyjątkowe cierpienia. Jej wrażliwość i talent poetycki rodziły chęć rozumienia człowieka, zarówno tego, który wspierał ją w sposób bezinteresowny, jak i tego, który jej zagrażał. Sytuacje takie przeżywała co dnia. Mówiła, jak korzystała z dawnych młodzieńczych doświadczeń konspiracji w Wiedniu czy Krakowie. Tamte idee i przeżycia dawały jej siły.
To rys zaledwie i niektóre przeżyte chwile z naszych spotkań i wspólnie przeżytych momentów. Codzienność mieszała się z chwilami, które przeszły jako ważne daty kalendarza.
Jakże rozległa była skala zainteresowań i pasji Artura Sandauera! Rozpoczynał swą drogę badawczą jako młody tłumacz literatury greckiej i rzymskiej. Podczas studiów we Lwowie pisał szkic krytyczny o sielankach Teokryta, twórcy z Syrakuzy. Literaturze greckiej był wierny w swych latach chudych, tuż po wojnie, kiedy rzadko uczestniczył w życiu literackim. Wtedy rodziły się tłumaczenia utworów Ajschylosa, Sofoklesa i Arystofanesa. A także tłumaczenia i analizy poezji Lukrecjusza.
Lecz jego prawdziwą pasją była współczesna poezja i szerzej literatura i kultura. W okresie, którego sens zawarł w
lapidarnym określeniu dla czasu nazwanego październikowym przełomem: "Odwaga potaniała, rozum podrożał" walczył o literaturę odkrywczą i rozumną, zmagającą się o lepszy porządek na świecie, o humanizm regulujący stosunki międzyludzkie. Wtedy też sięgnął do „Księgi ksiąg", do Biblii, pracując nad książką, której nadał dość tajemniczy tytuł „Bóg, Szatan, Mesjasz i ?"Oto skala jego zainteresowań i pasji, oto waga jego spuścizny.
- Zenona Macużanka
Autorka przez 17 lat (od 1967 roku) była redaktorem naczelnym dwutygodnika (ówcześnie) „Nowe Książki".
Na zdjęciu: autorka wraz z Arturem Sandauerem. Niegdyś mówili, ze tak wygladało PRL owskie Sniadanie u Tiffaniego