Krytyk, teoretyk literatury, pisarz, tłumacz, profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Tekst uzgodniony z Erną 5 marca 1992 r. Rozmowę przeprowadziła Zenona Macużanka.
Życzeniem Artura Sandauera było, aby Twoje przeżycia, zwłaszcza okupacyjne ocalenie, w jakiś sposób utrwalić. Spełnijmy więc jego specyficzny testament. Jak zapamiętałaś swą rodzinę, dzieciństwo, młodość?
Dom, wczesne dzieciństwo to Lwów, ale ten okres pamiętam zupełnie mgliście. To, co utrwaliło się wyraźniej, z trochę już późniejszego czasu, to Kraków i ulica Kremerowska 14. Mój ojciec był emerytowanym sędzią jeszcze z czasów Franciszka Józefa. Wiele dałoby się powiedzieć o tamtych latach z jego opowiadań, Może jeszcze kiedyś powspominam...
Dom był dość zamożny. Ja bawiłam się często z dziećmi ulicy na porosłym trawą chodniku. Rodzice obserwowali to z balkonu i mieli prawdopodobnie uczucie, iż są ogromnie wyrozumiali i „postępowi". Pamiętam jedną z takich niby-zabaw, którą zainicjowałam. Dzieci znalazły gdzieś martwego kotka. Zaproponowałam im, że trzeba ponieść ofiarę i całą, niezbyt wielką uliczkę przejść na kolanach. Wtedy być może kotek ożyje. Wiele jednak dzieciaków, w trakcie tego poważnego obrzędu, zrezygnowało. Do końca doszłam tylko ja. Smutne, ale kotek nie żył. Ludzie na ulicy niczego nie rozumieli. Dziś powiedziano by, iż był to jakiś specyficzny, dziecięcy happening. Urządzaliśmy poza tym na trawniku wygodne sypialne pomieszczenia dla złych duchów. Będą miały gdzie spać nocą i wtedy nie będą wchodziły w ludzi, aby wywoływać złe sny.
Już w dzieciństwie dużo rysowałam, malowałam i pisałam. Często recytowałam wiersze. O mojej artystycznej przyszłości marzyła zwłaszcza matka. Uważała, że może ja właśnie spełnię w swoim życiu jej nigdy nie zrealizowane marzenia. W życiu mojej matki ułożyło się bowiem wszystko w sposób dość banalny. Była prawdopodobnie pod różnymi względami uzdolniona. Pamiętam na przykład, że nieraz próbowała po swojemu kopiować jakieś obrazki. W praktyce jednak miała jedynie sukcesy towarzyskie. Wspominała głównie zabawy, na których królowała po różnych małych miasteczkach i nic więcej. Ojciec mój bowiem, jako sędzia, powoływany był do różnych miejscowości. Dopiero pod koniec kariery zawodowej przeniesiono go do Lwowa. To wszystko wiem z opowiadań rodziców.
Wracam jednak do tego, co pamiętam bezpośrednio... Najbardziej z Krakowa. W domu kochało się poezję. Często rano, jeszcze w łóżku, wraz z bratem i matką, czytywaliśmy na głos wiersze. Ulubione tomiki zabieraliśmy na wakacje. Była to najczęściej Maria Konopnicka. Dość wcześnie poznałam trochę język niemiecki, więc brat czytał nieraz wiersze Rilkego. Tak to bywało...
Modlić nauczyłam się od naszej służącej (pojęcie pomocy domowej nie było wtedy używane). Natomiast rodzice nie uprawiali żadnych praktyk religijnych. Uśmiechali się pobłażliwie, obserwując moje wieczorne modlitwy oraz gorącą wiarę, że te prośby będą wysłuchane. O jednej z takich ważnych próśb opowiem. Miałam pieska Czorcika. Kiedyś pojechaliśmy razem na wakacje do Zakopanego. W ostatni dzień naszego pobytu piesek wpadł pod auto. Musieliśmy go zostawić u weterynarza. Bardzo płakałam. Po kilku dniach nadeszła depesza, że piesek nie żyje. Ja jednak co wieczór modliłam się, mówiąc „Panie Boże, Ty wszystko możesz. Proszę Cię, aby Czorcik żył". Kiedy następnym razem pojechaliśmy do Zakopanego, zobaczyłam nagle na ulicy Czorcika. Radość była ogromna. Okazało się później, że weterynarz wziął co prawda pieska pod opiekę , ale nie wierzył w możliwość wyleczenia go. Oddał biedaka znajomemu studniarzowi, a do Krakowa wysłał kłamliwy telegram. Musiałyśmy teraz, ja i mama, Czorcika wykraść, bo studniarz nie chciał o niczym słyszeć. Zrobiłyśmy to wieczorem, zostawiając na oknie pieniądze. Piesek szalał z radości. Ja byłam przekonana, że uratowały go moje modły. Kiedyś ojciec poprosił żartobliwie abym, mając tak silne wpływy u Pana Boga, pomodliła się o wygraną na loterii. Odpowiedziałam: „To mi wobec Pana Boga nie wypada". Na egzaminie wstępnym do żeńskiego gimnazjum imienia Królowej Wandy musiałam odpowiadać z religii. Nauczyciel zapytał najpierw, czy się modę. Odpowiedziałam, że robię to codziennie wieczorem. Wówczas pouczył mnie, że należy modlić się trzy razy dziennie. Oświadczyłam, że nie można tyle razy Pana Boga nudzić.
Spośród naszych znajomych najlepiej pamiętam rodzinę Horowitzów. Ojciec tej rodziny był adwokatem. Było w niej dwóch chłopców. Ze starszym przyjaźnił się mój brat Nacek (tak wołaliśmy na niego w domu, gdyż na drugie imię miał Narcyz. Jego pierwsze imię Paweł było w dzieciństwie mało używane). Brat był o dziesięć lat starszy ode mnie. W latach trzydziestych, kiedy ja dorastałam, on najpierw studiował na wydziale ekonomii Uniwersytetu Wiedeńskiego, później był tam pracownikiem naukowym
Młodszy z braci Horowitzów był zaprzyjaźniony ze mnę. Początkowo były to zabawy. Rodzice moi, a zwłaszcza ojciec, byli, najogólniej rzecz biorąc, konserwatywni i praworządni. Na zabawy dzieci patrzyli pobłażliwie. Nasze „konflikty" zrodziły się później. Kiedyś na przykład zdenerwowało mnie, że matka nie zaprotestowała, gdy dozorczyni pocałowała ją w rękę.
Dostrzegałam zarówno w bliższym, jak i dalszym otoczeniu, fałsz i obłudę. Bolała mnie krzywda ludzka. Zaczęłam szukać poważniejszych lektur. Czytałam gazety socjalistyczne, m.in. „Naprzód" .Chciałam więcej wiedzieć na ten temat. Pamiętam, że zadałam raz jakieś zasadnicze pytanie ojcu mojej koleżanki, socjaliście Pregerowi. Ten odpowiedział: „Przede wszystkim trzeba mieć serce". Taka filantropijność, zamiast zasadniczego wytłumaczenia, zdenerwowała mnie ostatecznie. Pod koniec gimnazjum, w siódmej lub ósmej klasie, Staszek Horowitz, który należał , jak się okazało, do organizacji komunistycznej, dał mi konkretny „kontakt". Odtąd należałam do komórki międzyszkolnej, w skład której wchodziły dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Ja byłam piąta. To był początek lat trzydziestych.
Miałam zawsze żywy kontakt z matką. Dość wcześnie wprowadziłam ją w swoje sprawy. Wiedziałam, że jeśli da słowo honoru, nie powie nic ojcu. Była przerażona. Proponowała, że będzie wpłacać na rzecz MOPR-u, abym tylko zrezygnowała z przynależności do nielegalnej przecież organizacji. Wkrótce i tak wszystko się wydało. W czasie wakacji wyjechałyśmy ponownie do Zakopanego. Pośród członków mojej komórki nastąpiły tymczasem rewizje i aresztowania. Do mego ojca zgłosił się wówczas ojciec Marylki Borkowicz, u której była już rewizja i wprowadził go w całą sprawę. Wtedy ojciec przejrzał dom, poszukując bibuły. Nie znalazł i przyjechał do nas. Rezultatem tej „wsypy" był – już po maturze – mój wyjazd do Wiednia. Miało to oderwać mnie od niepożądanego środowiska. W efekcie pobyt we Wiedniu nie przerwał niczego.
W 1932 roku, kiedy tam przyjechałam, faszyści dochodzili dopiero do władzy. Związek młodzieży komunistycznej był już jednak nielegalny. Na jego miejsce zorganizowano półlegalny "Wiener-Jungarbeiter-Verband". Przybysze z zagranicy byli pod szczególną obserwacją. Otrzymałam więc legitymację na nazwisko Irma Neuman.
We Wiedniu funkcjonowały wtedy jeszcze dwie prywatne pracownie malarskie z czasów, kiedy na ogólną Akademię kobiet nie przyjmowano. Przyjechałam już po rozpoczęciu roku akademickiego. Zaczęłam więc naukę w jednej z nich. Paradoksalnie dawało to identyczne uprawnienia, a niektóre wykłady były wspólne z Akademią państwową. Moje pojęcia o malarstwie były wówczas dość naiwne. W dużej mierze kształtowało je malarstwo Grottgera oraz różne lektury młodości i wpływy literackie. Żyłam intensywnie problematyką polityczną i społeczną. Kwestie związane z malarstwem były na drugim planie, jakby w uśpieniu
Rok 1934 to okres rewolucji lutowej we Wiedniu. Dollfusowcy coraz bardziej umacniali swoją władzę. Robotnicy protestowali przeciwko temu. Nadszedł moment wybuchu rewolucji. Pamiętam taki dzień, kiedy wydrukowane ulotki miałam zanieść pod właściwy adres. Adres ten znał oczywiście tylko mój przewodnik. Szłam za nim daleko z tyłu, udając że go nie znam. Nieoczekiwanie natknęłam się na kontrolę policyjną. Ulica była obstawiona, wszystkich legitymowano i rewidowano. Byłam starannie i ładnie ubrana, to wchodziło w plan mego działania. Uśmiechnięta poszłam spokojnie naprzeciwko rewidujących policjantów i właśnie ten spokój mnie uratował.
Te doświadczenia, poznana i wypraktykowana zasada, aby uśmiechać się, kiedy jest niebezpiecznie, nie okazywać strachu i nie ujawniać uczuć, okazały się przydatne w latach okupacji. Nieraz mi pomogły.
Wróciłam do Krakowa po dwóch latach i od razu zapisałam się na Akademię Sztuk Pięknych. Tutaj zetknęłam się z grupą awangardowych malarzy. Byli to młodzi ludzie, którzy uważali, że nowatorskie spojrzenie na sprawy sztuki musi wiązać się z nowym widzeniem kwestii społecznych. Ostatnio część z nich usunięto z Akademii. Co roku, pod koniec sezonu akademickiego, organizowano mianowicie wystawę dorobku studenckiego. Kolejna z nich podrażniła rektora Pautscha. Wezwał na uczelnię policję. Potem odbył się proces. Niektórzy młodzi artyści odeszli wtedy z uczelni. Powstała wówczas tzw. Grupa Krakowska Inni studenci utrzymywali z nimi kontakty.
To środowisko plastyczne o lewicowych poglądach było bardzo dynamiczne. Ton nadawali: Leopold Lewicki, Henryk Wiciński, Maria Jaremianka, Anatol Stern, Sasza Bronder, Berta Grunberżanka. O Lewickim rektor Pautsch mówił „albo Lewicki, albo ja jestem tu rektorem". Byli to ciekawi ludzie. Szukali nowych dróg dla sztuki a jednocześnie pragnęli polepszać świat (jako ciekawostkę warto wspomnieć, że Grunberżanka w ostatnich latach związała się z sektą religijną Christian Science we Francji). W kawiarni przy ulicy Łobzowskiej spotykali się artyści, plastycy, literaci i inni działacze kultury. Często w naszym gronie opowiadano różne anegdoty związane z działalnością polityczną. Utrwaliła mi się w pamięci zabawna, w pewnym sensie, przygoda Mariana Czuchnowskiego. Podczas jednej ze swoich wiejskich wędrówek agitował on na rzecz komunizmu. Rozzłoszczeni chłopi postanowili wrzucić go do studni. Zagrożony, poprosił przed śmiercią o księdza. To go uratowało. Ksiądz oczywiście nie dopuścił do wykonania wyroku.
Grupa Krakowska miała nastawienie interdyscyplinarne. Pomagała również, kiedy powstał teatr Cricot 1. Przygotowywane były różne przedstawienia. Pod wpływem tej atmosfery członkowie Grupy Krakowskiej inicjowali też imprezy nawiązujące do wydarzeń w życiu społecznym. Tak było po zajściach w Sempericie w 1936 roku, kiedy policja brutalnie zdławiła strajk i manifestację. Powstał wówczas literacki montaż sceniczny przygotowany przez Juliusza Wita i Henryka Wicińskiego. Oprawą plastyczną zajęła się cała grupa.
Spektakl ten pamiętam bardzo wyraźnie. Na wiec w ogromnej sali przyszło bardzo dużo ludzi. Po przemówieniach rozpoczął się spektakl. Główną ścianę proscenium pokrył montaż z gazet. Na nim umieszczono rzędem nazwiska zabitych robotników. Z początku na tle muzyki przechodziły cienie pochodów robotniczych rzucane z epidiaskopu na ów montaż. Później zjawiali się po kolei robotnicy z obandażowanymi głowami i krwawiącymi ustami. Każdy z nich pokazywał nazwisko na ścianie i stał nieruchomo. Kiedy wszedł ostatni, zaczęto grać rewolucyjną pieśń żałobną Polegliście w walce. Pod koniec wszyscy razem – i ci z e sceny i ci z sali - wyszli z chorągwiami na ulicę.
Nie mogę tu przywołać wszystkich wydarzeń i naszych działań. Już pisano na ten temat i jeszcze powstaną na pewno nowe prace. Po uwięzieniu Jonasza Sterna w Berezie Kartuskiej w 1937 roku podczas manifestacji majowej wołano: „Uwolnić Jonasza Sterna! ." W jego sprawie interweniowały też środowiska artystyczne. On sam nigdy nie podpisał deklaracji, jakiej się od niego w Berezie domagano.
Tuż przed wojną był zakaz organizowania 1-majowych manifestacji. Mimo to odbył się taki pochód. Wzięłam w nim udział, zostałam aresztowana i przesiedziałam na policji 48 godzin. Nieoczekiwanie dostałam wtedy wałówkę. Dopiero znacznie później dowiedziałam się, że przysłał ją Tadeusz Hołuj. W tym czasie sympatyzował z nami, był jednak anarchosyndykalistą. Mój ojciec, emerytowany sędzia, założył w tym okresie kancelarię adwokacką. Wkrótce odbył się proces. Biedny mój ojciec wystąpił w roli obrońcy. Był rozdarty wewnętrznie, nie podzielał przecież moich poglądów. Pamiętam jednak jego oburzenie, że przedstawione na procesie materiały zbierane głównie przez tajniaka Macioła zadecydowały o wyroku. Ojciec wyniósł bowiem z czasów Franciszka Józefa zasadę, że dowody podawane jedynie przez tajne służby nie mogą być rozstrzygające. Ponieważ odczuwało się już bliskość wojny a my podczas pochodu nieśliśmy hasła antyhitlerowskie, nie wypadało karać nas zbyt surowo. Praktycznie wyrok ten nigdy się już nie uprawomocnił.
W tym czasie odbywał przez czas jakiś praktykę pedagogiczną w Krakowie Artur Sandauer. Nawiązywał przy tym kontakty literackie. Poznaliśmy się w Domu Plastyków na Łobzowskiej.
Powiedz, proszę, w jakim kierunku szły Twoje młodzieńcze poszukiwania artystyczne. Czy było to malarstwo, czy też rysunek, lub grafika? Zaczęłaś od twórczości figuratywnej, realistycznej, czy też od razu bliska Ci była abstrakcja?
Trudno mi scharakteryzować to wyraźnie. We mnie wszystko było od początku bardzo intuicyjne. Starałam się odkrywać swoją własną prawdę. Jest pewne, że w latach 30-tych, po powrocie z Wiednia, okres krakowski stał się dla mnie przełomowy. Wcześniej, we Wiedniu moje pojmowanie malarstwa było bardziej tradycyjne i akademickie. Łączyłam zbyt bezpośrednio malarstwo z literaturą. Powoli zaczęłam malować w inny sposób. Miałam wiele różnych prac. Matka przechowywała nawet moje rysunki i szkice z dzieciństwa. Nic się nie zachowało. Po wojnie zobaczyłam moje dwa obrazy z lat 30-tych u kogoś w domu, może to był Nardelli.
Jak zapamiętałaś okres poprzedzający wojnę 1939 roku?
Z roku 1939 najwyraźniej pamiętam kopanie rowów przeciwlotniczych w Krakowie. Atmosfera była coraz groźniejsza. Pod koniec sierpnia postanowiliśmy wraz z rodzicami opuścić miasto. Tuż przed tym mój brat wyjechał do Anglii. Opóźniał swój wyjazd i matka niemal siłą wypchnęła go za drzwi. Był młodym pracownikiem nauki i otrzymał w swoim czasie docenturę w Kolonii. Szczęśliwym trafem, tuż po tym, zaproponowano mu profesurę na uniwersytecie w Londynie. Pojechał tam i tam też przetrwał wojnę.
My wyruszyliśmy do Lwowa, gdzie mieszkała liczna rodzina ojca. Pociągi były już bardzo przepełnione. Z trudem udało nam się umieścić w jakimś wagonie. Wywoziliśmy dorobek całego życia w jednej walizce, naturalnie nie zdając sobie z tego sprawy. Rodzice wynieśli jeszcze z pierwszej wojny światowej przekonanie, że trzeba być jak najdalej od głównego frontu zmagań. Dla wszystkich rysował się on na naszej zachodniej granicy Na krótko prawda ta potwierdziła się.
Mieszkanie zamknęliśmy na klucz. Później dowiedzieliśmy się, że zajął je jakiś niemiecki urząd. Zostały tam nasze wszystkie rzeczy, ulubione przedmioty i pamiątki. Nic z tego do naszych rąk już nie trafiło. Po wojnie zobaczyłam na straganie jakiegoś sprzedawcy nasze książki. Wtedy jednak niczego już nie chciałam dochodzić.
We Lwowie zatrzymaliśmy się na Chmielowskiego 3. W domu tym zajmowali kilka mieszkań krewni mego ojca. Rodzice, po pewnym czasie, zapragnęli jednak powrócić do Krakowa. Rozpoczęliśmy – jak wielu wówczas- formalne starania. Nie dały one rezultatu. Wielu starających się o wyjazd do strefy niemieckiej zostało aresztowanych. W tym celu przyszli do nas pewnego razu jacyś urzędnicy. Byłam wówczas chora i zostawiono nas na miejscu. Być może wpłynęły na to szczególne okoliczności. W pokoju były mianowicie pędzle, farby i obrazy. Jeden z nich, który właśnie malowałam, nawiązywał do mojej krakowskiej rozprawy sądowej. Wywiadowcy pytali o obraz i reagowali z zainteresowaniem. To chyba na nich podziałało i pozostawili nas w spokoju. Warto przy tym dodać, że wielu prostych ludzi odnosiło się z szacunkiem do artystów i malarzy. Kiedyś na przykład powiedziałam na ulicy przygodnemu rozmówcy, że jestem z zawodu malarką. Ten prosty człowiek stwierdził z zachwytem: „To wy wielikij czełowiek". Pozostawało to w wyraźnej sprzeczności z szarą rzeczywistością i sztywną polityką ówczesnych władz.
Ostatnio w wielu pracach przypominany jest często Lwów z lat okupacji. Czy możesz nieco konkretniej przywołać swoje wspomnienia tego czasu?
Lwów w tych latach to była wielka fala napływającej imigracji. W Związku Plastyków układaliśmy legowiska. Ludzie spali pokotem na podłodze. Do Lwowa szło wielu, nie tylko komuniści i ludzie związaniu z lewicą, ale o różnej orientacji. Było bardzo ciężko z wyżywieniem. Próbowaliśmy coś poradzić i zorganizować jakiś konsum. Powierzono mi to zadanie. Chodziłam po różnych urzędach. Była to okropna mitręga. Co chwila żądano innego papierka. W końcu okazało się, że trzeba uzyskać zezwolenie na okrągłą pieczątkę. O tę magiczną wręcz pieczątkę rozbiło się n niemal wszystko. Wzburzona, poszłam w końcu do NKWD ze skargą, że odsyłają mnie od Annasza do Kajfasza. Prosiłam, aby mi pomogli. Wtedy znów próbowano skierować mnie do rady narodowej. Powiedziałam im, że również postępują nie po socjalistycznemu, a powinni przecież dawać przykład. Widziałam na ich twarzach dobrotliwe, ironiczne uśmieszki. W końcu oświadczyli, że wszystko będzie załatwione i mogę iść do domu. Bardzo mnie to wszystko zdenerwowało i zabolało. Sprawa konsumu upadła. W sprzedaży jakoś wkrótce pokazała się żywność. Przyjeżdżali też do naszego związku prelegenci. Ich wykłady były strasznie nudne. Dość dużo było kolegów z Grupy Krakowskiej. Nasz stosunek do panujących porządków i objawów biurokratyzmu w kulturze był krytyczny. Mieliśmy jednak nadzieję, że jest to tylko związany z wojną, okres przejściowy. Wynikało z tego przekonanie, że nie należy zbyt wyraźnie tego ujawniać, by nie zaszkodzić Związkowi Radzieckiemu.
Znamienne były niektóre dyskusje w Związku Plastyków. Nastał zwyczaj, że prezentowano na zebraniach prace jeszcze nie ukończone. Ktoś przyniósł na przykład płótno ukazujące grupę ludzi słuchających wykładu o WKP(b). Nie pamiętam nazwiska malarza. Dziś, i nie tylko dziś, widzę, jak nonsensowny był pomysł dyskutowania o czymś, co dopiero powstawało. Wtedy jednak traktowaliśmy ten projekt raczej pobłażliwie. Na wspomnianej dyskusji zabrał, niby poważnie, głos Henryk Wiciński. Mówił „czemu ludzie stoją a nie siedzą? Jeśli stoją, to raczej słuchają nieuważnie". Po chwili znów dodał: „Nie jest dobrze, że nie widzimy tytułu książki, którą trzyma prelegent. Ktoś może pomyśleć, że to Biblia". To było sprowadzenie sprawy ad absurdum. Wiciński, choć formalnie wszystko akceptował, to w gruncie rzeczy kpił. Ja wówczas nie zawsze tak rozumowałam Mieliśmy do partii stosunek wręcz żołnierski. To było w nas silnie zakodowane jeszcze z czasów nielegalnej działalności w Polsce i tkwiło latami głęboko.
Moja rodzina, zarówno bliższa jak i dalsza, miała w całości krytyczny stosunek do porządków radzieckich. Ja inaczej rozumowałam i nie zgadzałam się z nimi. Sytuacja Żydów przybyłych z Zachodu była szczególnie skomplikowana. Ci spośród nich, którzy starali się o wyjazd do Lwowa, otrzymywali na ogół wpisany do dokumentów paragraf 11. Oznaczało to, że nie mogą nigdzie wyjeżdżać. Byliśmy jakby zawieszeni w historii. Wszystko się wokół zmieniało i było jednocześnie niepewne.
W tym czasie przyjeżdżał kilkakrotnie z Sambora do Lwowa Artur Sandauer. Poznał mnie z Alanem Kosko, młodym pisarzem. Związałam się z nim małżeństwem. Trwało to niezbyt długo. Okres spędzony wśród rodziny mego ojca był względnie spokojny i dość bezpieczny. Docierały do nas wieści o aresztowaniach i wywózkach. Postrzegaliśmy to jako wynik bałaganu wojennego.
Po wkroczeniu Niemców sytuacja uległa raptownej zmianie. Między innymi należało mieć zaświadczenie o miejscu pracy. Kiedyś mnie i matkę zatrzymał na ulicy policjant, żądając takiego zaświadczenia. Żadne tłumaczenia nie pomagały. Prowadził nas nie wiadomo dokąd. Podałam mu wreszcie starą legitymację studencką a w niej jakieś pieniądze. Okazało się, że to jedynie było ważne. Od razu nas puścił i, niestety, zaczął legitymować innych.
Wkrótce utworzono getto. Przenieśliśmy się tam. Koledzy zorganizowali szybko spółdzielnię rzemiosł artystycznych, aby mieć miejsce i wymagany dowód pracy. Pewnego razu zatrzymano nam jednak dokumenty do zweryfikowania. Najbardziej zagrożony był teraz mój ojciec, stary, schorowany, nigdzie nie zatrudniony. Kiedy nadchodziły wiadomości, że będą łapanki (w getcie nazywano to akcją) ojciec udawał się na aryjską stronę. Wynajmował u poleconej, niczego nie podejrzewającej osoby, pokój jako przyjezdny z Przemyśla, załatwiający we Lwowie interesy. I on, i my także, mieliśmy na wszelki wypadek fałszywe papiery, potrzebne po aryjskiej stronie.
Pewnego ranka na ulicach była kolejna akcja. Nie miałam żadnego dowodu pracy, gdyż – jak wspomniałam - owe dowody zabrano nam pod pozorem konieczności ostemplowania. Sprawa była ewidentna. Wyszłyśmy na ulicę razem z matką, trzymając się za ręce tak, aby ukryć nasze żydowskie opaski. Ulice były puste. Sytuację obserwowano ukradkiem z okien lub spoza bram. Trzeba było szybko przejść. Udałyśmy się do znajomego malarza Otto Hahna. Na pierwszym piętrze nikt nie odpowiedział na nasze pukanie. Zdjęłyśmy szybko nasze żydowskie opaski i schowałyśmy razem z resztką naszych żydowskich dokumentów do przygotowanej paczki. Potem zapukałyśmy do sąsiednich drzwi, prosząc, aby tę paczkę przekazano Hahnowi. Prawdopodobnie Hahn już wtedy nie żył i nigdy tej paczki nie otrzymał. Schodziłyśmy na dół już jako aryjki. W bramie zatrzymała nas staruszka Żydówka, prosząc o doręczenie pod jakiś adres papierów dla jej bliskich. Same zagrożone, musiałyśmy odmówić, choć ona nie wiedziała dlaczego.
Teraz należało przedostać się do aryjskiej części miasta. Najbezpieczniejszym do tego sposobem była jazda tramwajem. Trzeba było niemal do końca ukrywać się gdzieś w bramie, czy załomie domu i w ostatniej chwili wskoczyć do tramwaju. Nie było to proste, ale nam się udało. Odszukałyśmy ojca i z miejsca podjęliśmy decyzję wyjazdu. Razem z nami jechał daleki krewny matki, również na fałszywych papierach. Mieliśmy mało rzeczy. Zaprzyjaźniona malarka Janka Włodarska dała nam na drogę jakieś drobiazgi i ręcznik. Szczęśliwie była wtedy wiosna 1942 roku.
W swej ucieczce przejeżdżaliśmy przez Kraków. Trudno nam było nie popatrzeć na nasze miasto. Wstąpiliśmy nawet do jakiejś restauracji (chyba dla Niemców). Podano nam jedzenie, ale nie przyjęto pieniędzy. Dziś sądzę, że personel zorientował się w naszej sytuacji. Pamiętam, że z naszym krewnym pożegnaliśmy się w Warszawie. Miał on adres jakichś swoich znajomych. Nigdy więcej go nie zobaczyłam.
My zatrzymaliśmy się w domu noclegowym prowadzonym przez siostry zakonne. Adresu dziś już nie pamiętam. Był to dom położony w centrum miasta. Prawdopodobnie znajdowali się tam ludzie zagrożeni jak my, oraz inni, nie mający gdzie chwilowo przenocować.
Były już wtedy naloty i bombardowania. Pewnego dnia pojawił się mężczyzna i zostawił jedynie walizkę. Powiedział, że idzie załatwiać interesy. Był wysoki, w średnim wieku, o wyglądzie prostego człowieka. Okazywał wszystkim życzliwość i bezinteresowność. Oznajmił, że może nam pomóc w znalezieniu na lato mieszkania na wsi. Uwierzyliśmy. Radził przekonująco. Mówił, że lato lepiej spędzić na wsi, a jesienią łatwiej będzie wynająć w Warszawie pokój. Byliśmy bezradni. Nie widzieliśmy innej możliwości. Perspektywa pobytu na wsi szczególnie spodobała się ojcu.
Wyruszyliśmy w drogę. Razem z nami pojechała jeszcze jedna mieszkanka tego domu. Wsiedliśmy do pociągu jadącego w stronę Małkini. W czasie jazdy zauważyłam, że nasz „przewodnik" stoi cały czas odwrócony w stronę okna. Dziś to rozumiem. Nie chciał, aby jego wygląd ktokolwiek zapamiętał. Był już późny wieczór, kiedy oznajmił nam, że czas wysiadać. Szliśmy w ciemnościach. Rodzice, bardzo już wiekowi, szli wolno. W pewnym momencie człowiek ten z towarzyszącą mu kobietą poszli do przodu. Wkrótce usłyszeliśmy rozpaczliwy krzyk tej kobiety. Instynktownie pobiegliśmy do przodu. Kobiety nie było jednak nigdzie widać. Mężczyzna wymachiwał rękoma i nożem. Krzyczał, że jest wyprowadzony z „nerw". Zachowywał się jak furiat. Wołał, że kobieta nachalnie domagała się obiecanego noclegu. Nasze zaufanie do niego upadło. Ale co mieliśmy robić. Udawaliśmy, że wierzymy. Prosiliśmy, aby się uspokoił. Byliśmy jeszcze bardziej zdani na jego łaskę w kompletnych ciemnościach i na odludziu. Domagał się teraz, abym poszła z nim szybciej do przodu. Odnajdziemy wtedy lokum i wrócimy po rodziców. Miał w ręku duży, ostry nóż. Krzyczał i groził. Matka po cichutku szepnęła do mnie: „Patrz, odciął mi palec", ale ja tego nie zobaczyłam w ciemnościach. Pamiętam jednak przez całe życie. Ojciec ukląkł przed nim. Prosił, aby nic złego mi nie zrobił i opiekował się mną. Był to ostatni moment mojego kontaktowania się z rodzicami, jaki zapamiętałam. Wszyscy instynktownie czuliśmy, że okazywane mu, mimo wszystko, zaufanie może go psychicznie zobowiązać. Jak sparaliżowana, udając, że wierzę w jego plan, poszłam. Drogi były kręte, zarośla i drzewa. Po pewnym czasie zatrzymał się i powiedział: „teraz będzie mały stosunek a potem ja wrócę po starych". Zrozumiałam, że rozdzielił nas, aby łatwiej wykończyć, ale teraz boi się, żeby rodzice nie uciekli, bądź też nie wezwali pomocy. Oglądał nóż, który słabo połyskiwał w świetle księżyca, chyba się wahał. Wreszcie, jakby na razie zmienił zdanie, związał mi ręce i nogi sznurem. Byłam porażona strachem. Bałam się sprowokować go do ostatecznego czynu. Szybko oddalił się, nakazując mi, abym cicho czekała.
Natychmiast zaczęłam uwalniać ręce i nogi. Pomógł mi z pewnością fakt, że ręce miałam sprawne. Prędko ruszyłam w stronę torów kolejowych. Była to szansa spotkania jakichś ludzi. W drodze słyszałam rozpaczliwe krzyki. To był głos mojej matki. Biegłam szukać jakiejś pomocy. Sama nie miałam szans. To wiedziałam. Nie czułam, że jestem ranna i krwawię. Nie wiem też, kiedy to się stało.
W pewnym momencie zobaczyłam jakąś chałupę. Zapukałam, prosząc o pomoc. Przed otwarciem drzwi upewniono się, czy nie jestem Żydówką, Oczywiście zaprzeczyłam. Mieliśmy na wszelki wypadek przygotowaną odpowiednią wersję naszej sytuacji. Ja nazywałam się Elżbieta Nowak i byłam jedynie wychowanicą Baczyńskich (to było nazwisko rodziców). Opowiedziałam więc w skrócie, że w czasie wyjazdu na wieś napadł na nas bandyta. Nie było mowy, aby ktoś wyruszył ze mną w nocy do lasu, gdzie ten bandyta czyhał. Ułożono mnie na podłodze i omyto z krwi.
Rano zjawiła się policja. Podałam zbliżoną wersję. .Zabrano mnie do szpitala w Jadowie. Tam, dla izolacji, umieszczono na sali chorób. zakaźnych. Pod drzwiami umieszczono nadzorującego policjanta.
Rozpoczęły się przesłuchania. Śledztwo szło w kierunku, abym przyznała się, że jestem Żydówką. Zamierzano wciągnąć mnie do współpracy, obiecując, że w ten sposób się uratuję. Wszystkiemu zaprzeczyłam. Mówiłam, że mam zanik pamięci. Z policją nie mogę współpracować, bo się na tym nie znam. Tak minęło kilka dni. Moje rany się zagoiły. Wychodziłam do ogrodu, gdzie wszystko kwitło i dojrzewało. Byłam w dziwnym nastroju, chciałam tam już pozostać. Personel szpitala okazywał mi życzliwość i współczucie. W pewnym momencie siostra a później lekarz dali sygnał. że czas uciekać. Rzucali jakby mimochodem: „Prędko, prędko". Dawali w ten sposób znać, że zabierze mnie policja. Uprzednio zauważyłam, że w krzakach zostawił swój rower mój śledczy. Postanowiłam zaryzykować ucieczkę. Nie było już na co czekać.
Wybrałam chwilę, kiedy nie byłam pilnowana i wyszłam tylnymi drzwiami przez pokój lekarski na werandę. Po drodze powiedziałam do życzliwej kucharki, że idę na chwilę do sklepiku. Spokojnie, ale szybko i na skos przecięłam placyk przed szpitalem. Ruszyłam energicznie, ukrywając się wśród krzewów i zarośli, równolegle do drogi prowadzącej w kierunku stacji. Miałam przy sobie 500 złotych, uzyskane ze sprzedaży złotej „Omegi", którą uratowałam na ręku. Już na stacji kupiłam bilet do Warszawy. Zorientowałam się, że wielu podróżnych, zwłaszcza przewożących towary, kieruje się do wagonu służbowego, dodając do biletu jakiś banknot. Zrobiłam podobnie. Unikało się w ten sposób rewizji.
W Warszawie był już prawie wieczór. Znałam jedynie adres krewnej matki, która wyszła za mąż za Ukraińca doktora Dziusa. Było to gdzieś w pobliżu Senatorskiej, dokładnie adresu już dziś nie pamiętam. Kiedy zapukałam do ich drzwi, powitało mnie przerażenie. Okazało się, że przy zwłokach rodziców znaleziono adres Dziusów. Przesłuchiwano ich, byli zagrożeni. Zostali poinformowani, że ja umieram i mogą spokojnie zeznawać. Musiałam się stamtąd szybko oddalić. Doktor Dzius zaprowadził mnie do pobliskiego szpitala. Tam oświadczył, że jestem jego pacjentką, byłam ranna i muszę być przebadana. Zostałam na noc w szpitalu. Rano miałam mieć zrobiony rentgen. W tym celu powinnam być przewieziona do innego szpitala. Czekałam na karetkę. Wtedy wpadłam na pomysł, aby pójść na prześwietlenie sama. Powiedziałam, że czuję się dobrze i pójdę pieszo pod wskazany adres. W istocie zamierzałam udać się „w świat".
Nie wiedziałam wtedy, co pocznę za chwilę. Błąkałam się po ulicach, licząc na szczęśliwy traf.
Tak też się stało. Na Placu Trzech Krzyży, w okolicy dzisiejszego Instytutu Głuchoniemych, spotkałam mego byłego męża Allana Koskę. Mieszkał pod Warszawą i tego dnia przyjechał, aby załatwić kenkartę. Opowiedziałam mu o swoich przejściach. Allan zaprowadził mnie do hoteliku, który prowadziła jakaś jego znajoma. Było to chyba na ulicy Widok 1. Tam spędziłam kilka dni. Potem przenosiłam się z domu do domu. Nigdzie nie byłam długo. Jedzenie otrzymywałam zawsze od ludzi, u których się zatrzymałam. Kilka razy wracałam do wspomnianego hoteliku. Poznałam tam Irenę Witttlinównę. Jej sytuacja była najwyraźniej podobna do mojej. Od niej uzyskałam adres zarządcy domu na Towarowej 10, zdaje się, że nazywał się Chojnacki. Pomógł mi on w otrzymaniu papierów. Trwało to jednak długo i wiele do tego czasu czekało mnie przejść.
Pomówmy o Twoim życiu w Warszawie, o nieustannej konspiracji, jakiej musiałaś przestrzegać, aby się nie zdradzić i zachować swoje ocalenie. Czy mogłabyś przedstawić koleje swego losu, miejsca pobytu i związane z tym przejścia?
Jeśli chodzi o daty i miejsca pobytu w Warszawie, zwłaszcza w porządku chronologicznym, to wiele zatarło mi się w pamięci. Utrwaliło się mocniej to, co było najbardziej charakterystyczne i groźne. Pewnego razu znów zatrzymałam się we wspomnianym hoteliku na Widok. Mieszkałam w pokoju bez numeru. Nie miałam wówczas żadnych papierów. Jednego dnia przyszła policja i przeprowadziła szczegółową kontrolę dokumentów. Słyszałam co się dzieje za drzwiami. Kontrolujący coraz bardziej zbliżali się do mego pokoju. Tymczasem zniknął mężczyzna, u którego przed chwilą było brak dowodu pracy. Zaczęła się awantura. Szukano go wszędzie. Policja zaglądała w każdy zakątek, nawet do windy. Tak stanęli pod moimi drzwiami. Zapytali pokojówkę: "Kto tu mieszka?" Ta odpowiedziała niepewnym głosem: "Tu śpi jedna pani". Kazali otworzyć drzwi. Zajrzeli do szafy, przeszukali łóżko a mnie nawet o nic nie zapytali. Trudno mi było w to uwierzyć. Było to moje kolejne ocalenie.
Wspomniałam o poznanej w hoteliku Wittlinównie. Od niej uzyskałam adres zarządcy na Towarowej. Otrzymałam od niego nazwisko i dane konkretnej osoby urodzonej w Warszawie, której wtedy już w mieście nie było. Na tej podstawie uzyskałam później w kościele normalną metrykę. Nazywałam się teraz Helena Kowalska. Tenże zarządca załatwił mi również wsteczny meldunek. To pozwalało z kolei starać się o kenkartę. Trwało to wszystko długo, zanim uzyskałam nową osobowość.
Z czego żyłaś na co dzień, jak się ubierałaś, jak żywiłaś?
Jak wspominałam, nigdzie nie mieszkałam długo. Żywiłam się, korzystając z gościnności moich gospodarzy. Ubrana byłam licho. Pamiętam, że przez krótki czas mieszkałam na przykład u rodziców Anny Świrszczyńskiej, późniejszej znanej poetki. Allan Kosko przedstawił mnie swoim znajomym jako osobę, która przyjechała do Warszawy na kilka dni, aby coś załatwić.
W tym okresie, kiedy tak nocowałam po kilka, a czasem tylko jeden lub dwa dni w domach różnych ludzi, miałam sen, który do dziś pamiętam. Było to w każdym razie niedługo po mojej ucieczce z Jadowa. Pewnej nocy zjawiła się po ciemku moja matka. Patrzyła na mnie jak żywa. Pokazała ręką na szyję, która była przecięta i krwawiła. Mówiła: „tak mnie to boli". Jak zawsze dzieliła się ze mną swymi przeżyciami i cierpieniami. W pewnym momencie powiedziała: "Takie życie jest ponad Twoje siły. Chodź ze mną, niech to się skończy". Chwyciła mnie za szyję i zaczęła dusić. Wtedy ja zaczęłam krzyczeć: „Zostaw mnie, daj mi spróbować. Może się uratuję." Z tym krzykiem się obudziłam.
Wkrótce obmyśliłam historię swej obecnej sytuacji. Chodziło o to, aby była dość prosta i wiarygodna. Najczęściej ukrywający się Żydzi mówili, że w podróży skradziono im walizki i że przybyli ze wschodnich stron dawnej Polski. Ta wersja – wydawało się im – nie mogła być sprawdzona. W praktyce, z uwagi na powtarzalność tych wyjaśnień stała się najbardziej podejrzana. Postanowiłam wymyślić inną historię. Mówiłam więc, że pochodzę z podwarszawskich Włoch, gdzie mieszkałam na ulicy Mickiewicza 20 (taka ulica pojawia się w każdym miasteczku). W domu była zła atmosfera a moja macocha widziała we mnie same wady. Postanowiłam więc żyć na własną rękę, poszukać jakiegoś zajęcia i nie wracać tam więcej.
W jakimś momencie Irena Wittlin poinformowała mnie, że wynajęła pokój u pewnej krawcowej. Tymczasem ona postanowiła poprawić swoją sytuację. Dowiedziała się bowiem, że zarządca z ulicy Towarowej jest szantażowany i może sypać. Poszukała więc pracy jako pomoc domowa w lokalu, gdzie było dużo lokatorów. Szybko to się dla niej tragicznie skończyło. Ktoś doniósł, że to Żydówka i została aresztowana. Początkowo nie znałam szczegółów, ale pamiętałam o wynajętym przez nią pokoju. Nie miałam wtedy wyboru. Udałam się na Koszykową. Powiedziałam krawcowej, że moja koleżanka musiała nagle wyjechać, a ja na razie zamieszkam w jej pokoju. Miałam więc w tym czasie kąt i nadzieję, że coś znów dla siebie znajdę. W tym czasie ludzie wertowali ogłoszenia, trafiały się różne okazje. Liczyłam na jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności. Żyłam z dnia na dzień.
Szczęśliwy traf zdarzył się w domu krawcowej. Pewnego dnia przyszła pod ten adres stara znajoma rodziców z Krakowa, pani Spirowa. Była oczywiście pod zmienionym nazwiskiem i zamierzała wynająć pokój. Nie zdradziła, że my się znamy. Krawcowa naturalnie pragnęła pozbyć się mnie, ponieważ nic nie płaciłam. Pani Spirowa oświadczyła jednak, że biedna sierota, która uciekła od macochy, tymczasem jej nie przeszkadza. Ta życzliwość zaimponowała krawcowej. Mogłam tam jeszcze trochę pozostać.
Wkrótce przeniosłam się do innego lokalu na tejże Koszykowej. Adres kobiety wynajmującej miejsce na nocleg przeczytałam gdzieś na słupie. U owej babci Jagodzińskiej był jeden pokój z czterema łóżkami. Spaliśmy we wspólnym pomieszczeniu z gospodynią. Taki nocleg był tańszy. Wtedy miałam już metrykę. Oprócz mnie mieszkała tam niejaka Zosia trudniąca się handlem i mężczyzna z Poznania. Mieszkanie babci Jagodzińskiej zasługiwałoby na obszerniejsze opisanie. Najważniejszą osobą – naturalnie po gospodyni – była Zosia. Interesował ją na przykład Poznaniak. Jako osoba urzędowa, pracujący na poczcie, cieszył się w naszym „kolektywie ogólnym poważaniem. Tymczasem Zosia wypatrzyła, że na tejże poczcie pełni drobne usługi wobec przygodnych osób wypisując po niemiecku potrzebne adresy na przesyłkach. Stracił odtąd dużo na znaczeniu.
Wieczorami opowiadało się o życiu. Zosia była ważna, podobno przed wojną była wychowawczynią. Bałam się wieczornych rozmów. Siłą rzeczy wekslowały one w stronę czasów przedwojennych i stosunków rodzinnych. Bałam się coś poplątać. W związku z tym kupiłam książkę i przy karbidówce, leżąc już łóżkach, czytaliśmy po kolei wieczorami. Babcia Jagodzińska była z tego bardzo dumna i opowiadała sąsiadom: „U nas w domu to się czyta". Mycie odbywało się przy większych okazjach. Pewnego razu Zosia powiedziała: "Prędko myjmy się póki nie ma babci. Jak by widziała, to by mówiła, że idziemy na chłopa". Gospodyni nasza miała różne aspiracje. Opowiadała na przykład o ulicy wykładanej „betowenem".
Jak wspominasz swoje ówczesne kontakty i jak z perspektywy czasu oceniasz zachowania zwykłych ludzi?
Większość społeczeństwa to ludzie neutralni, którzy po prostu się bali. Nawet jeśli zdecydowali się pomóc, to na bardzo krótko. Zawsze istniały obiektywne przyczyny: zły i podejrzliwy dozorca, paskudny sąsiad. Te zjawiska były prawdziwe, ale nad wszystkim górował strach. Ja oczywiście nie przyznawałam się, że jestem Żydówką, zarówno z przyczyn osobistego lęku, jak i dlatego, aby nie obciążać innych. Prawdziwie pomagający byli nieliczni. Pamiętam jedną panią, nazywała się Aurelia Wyleżyska. Była to mądra i kulturalna osoba. Poznał mnie z nią Allan Kosko. Wiedziała o mnie wszystko. Mieszkała w odnajmowanym pokoju na Powiślu. Mogłam w każdej chwili niebezpieczeństwa udać się do niej. Udzielała noclegu, dawała jedzenie. Jako pretekst mego pobytu u niej służył fakt, że źle widziała więc jej głośno czytałam. Była to znajoma pana Władysława Spasowskiego. Zginęła w pierwszym dniu Powstania postrzelona na ulicy przez tzw. „gołębiarza".
Klika razy miałam do czynienia z szantażystami. Niektóre z tych wypadków zapamiętałam. Były niebezpieczne. Kiedyś zatrzymał mnie na ulicy może 12-letni chłopak, żądając, abym się wylegitymowała. Co było robić Ulec takiemu szantażowi było równie groźne, jak go zlekceważyć. Musiałam temu stawić czoło. Odmówiłam pokazania dokumentów. Powiedziałam, że mogę to zrobić tylko wobec władz. Myślałam, że chłopak się przelęknie i zrezygnuje. Ten powiedział "Ja to wiem na pewno" w ten sposób zaprowadziłam się sama na policję. Przed wejściem do komisariatu na Hożej musiałam zachować się konsekwentnie. Powiedziałam do dyżurującego policjanta, że ten nieletni chłopak zachowuje się niezgodnie z przepisami i chce mnie legitymować: Proszę więc, aby pan zrobił z tym porządek. Początkowo policjant krzyknął na chłopaka: „Wynoś się stąd, ty gnojku". Wtedy ten powiedział, że pójdzie z tym na gestapo. W rezultacie zabrał chłopaka gdzieś w głąb komisariatu, mnie nakazując czekanie w korytarzu. Na miejsce tego wartownika przyszedł nowy. Do mnie zaś przysiadł się jakiś tajniak i zaczął przesłuchanie. Opowiedziałam mu spokojnie o swej ucieczce z Włoch. Mówiłam też, że mogą o mnie zaświadczyć konkretne osoby w miejscu mego zamieszkania. Musiało to chyba wypaść przekonująco, bo tajniak zostawił mnie w spokoju. Wiedziałam jedno: należy stamtąd szybko uciekać. Po jakimś czasie spokojnie podeszłam do dyżurującego policjanta i powiedziałam, że dłużej nie mogę już czekać. Prosiłam też, aby powtórzył swemu koledze, że powrócę jutro o tej samej porze. Udało mi się i uwierzył w to, co mówiłam. Oddaliłam się z duszą na ramieniu i początkowo wolno, potem coraz szybciej, aż w końcu zmykałam co tchu. Było to moje kolejne ocalenie. Sama oddałam się w ręce policji i sama uratowałam.
Kiedy indziej szedł za mną uporczywie jakiś mężczyzna. Wyraźnie mnie śledził. Skręciłam w boczną uliczkę i postanowiłam schować się w bramie. On zauważył to, wszedł za mną i zażądał dokumentu. Powiedziałam wtedy stanowczo, że do bramy weszłam za swoją potrzebą i szukam dozorcy. Mój spokojny głos zrobił chyba odpowiednie wrażenie. Skonfundowany szantażysta zostawił mnie w spokoju. Jeszcze kiedyś byłam zaczepiana również w celu szantażu. Wtedy podszedł do mnie jakiś mężczyzna i powiedział po cichu: "Przepraszam panią w imieniu narodu polskiego". Był to szlachetny choć tylko symboliczny gest.
W okresie kiedy nie mieszkałam już u babci Jagodzińskiej, ponieważ po nalocie wybuchnął w tym domu pożar, straciłam ważny w takiej sytuacji stały adres. Udało mi się zamieszkać u kogoś, kto wyjechał na lato. Było to jednak lokum tymczasowe, bez meldunku. Z dokumentami też miałam wówczas kłopot. Kiedy wybuchło powstanie w getcie, lub też po jego upadku, pojawiło się dużo szantażystów wyłapujących zbiegów z getta. Kiedyś znalazłam się w tamtych stronach, na ulicy Prostej Zatrzymało mnie kilku mężczyzn. Weszliśmy do bramy. Nie było rady. Musiałam się okupić. Przypominam też sobie pewien epizod, którego nie mogę umiejscowić w konkretnym czasie. Szłam ulicą i przyczepił się do mnie jakiś mężczyzna, oczywiście żądając dokumentów. Kiedy odmówiłam, domagając się aby się wyniósł, próbował mnie jeszcze męczyć, aż wreszcie powiedział: „Niech się pani nie boi, ja chcę postąpić jak Polak, ja chcę tylko pieniędzy".
Etapy mojego życia - dziś to widzę - -układały się cyklicznie. Mniej więcej co sześć miesięcy spotykało mnie coś złego. Musiałam wtedy szukać rozwiązania. Tak trafiłam na Leszno. Adres pewnej pani uzyskałam na ulicy. Zamieszkałam u osoby chorej, już od dawna nie poruszającej się. Było tam spokojnie i względnie bezpiecznie. Zajmowałam małą służbówkę. Wtedy otrzymywałam sporadycznie, choć dość często, pomoc finansową z pewnej organizacji. Dokładnie nie wiem z jakiej. Sądzę teraz, że być może załatwił to dla mnie Allan Kosko lub Aurelia Wyleżyska.
Powinnam chyba powiedzieć nieco o swym stanie psychicznym w tamtym czasie. Jak wiadomo, byłam wcześnie w ruchu komunistycznym. Już jednak we Lwowie moja postawa nieco się zmieniła. Zetknięcie wyobrażonej z faktyczną rzeczywistością musiało na mnie podziałać. A do tego doszły przeżycia związane ze śmiercią rodziców. Byłam przecież ranna i przez długi czas osłabiona. Powstało we mnie zupełnie inne nastawienie wobec życia. Byłam nie taka jak dawniej i mniej prężna. Nie chciałam się wiązać ani z AK, ani z ruchem lewicowym. Gdybym to uczyniła, byłoby mi lżej. Nie byłabym tak samotna. Narażona przecież byłam i tak. Ale ja chciałam zagubić się w tłumie, wśród zwykłych ludzi i trwać. Nie było we mnie chęci działania. Żyłam z dnia na dzień.
Gdzie doczekałaś Powstania i jakie były Twoje przejścia z nim związane?
W momencie wybuchu Powstania mieszkałam na Lesznie u wspomnianej chorej osoby. Tego dnia byłam jednak gdzieś na Racławickiej. Pamiętam, że ze znajomą panią usiłowałyśmy przedrzeć się przez centrum do zachodniej części miasta. Nie udawało się to. Wszędzie stały patrole wojskowe lub policyjne, legitymowano ludzi i nie przepuszczano. Po wielu perypetiach i zatrzymaniach utknęłam gdzieś na ulicy Książęcej. Później znalazłam się na Hożej. Tam nas ktoś przygarnął. Wielokrotnie przenosiłam przez dużą część miasta spory worek z mąką. W nagrodę dostałam trochę mąki.
Pod koniec Powstania zamieszkałam na ulicy Polnej, naprzeciwko Pól Mokotowskich. Widziałam jak ludzie skradali się po ziemniaki lub pomidory rosnące na działkach, a Niemcy do nich strzelali. Jak dziś widzę pewnego człowieka, który został w ten sposób postrzelony. Blagł i krzyczał :"Ratujcie!". Umarł po chwili. Kiedy palił się sąsiedni dach, gasiliśmy go wiadrami. W pobliżu była RGO (Rada Główna Opiekuńcza). Wraz z całą gromadą Warszawiaków wychodziliśmy z miasta, dźwigając na plecach resztki jakiejś uratowanej żywności, trochę ubrania.
Była to ogromnie uciążliwa droga. Wlekliśmy się wolno. Niektórzy ludzie uciekali, gdzie się dało. Hitlerowcy strzelali do nich, wielu padło. Pomyślałam w jakimś momencie, że należy w inny sposób „wiać". Wolno odeszłam na bok. Ktoś pokazał mi stojącą opodal stodołę. Kiedy tam weszłam, było już wielu ludzi. Czekaliśmy cichutko. Obok przepływała fala eskortowanych. Zrobił się wieczór, powstał problem, jak się stamtąd wydostać. W pewnym momencie wszedł żołnierz i w dość łamanym języku polskim powiedział, że jest z Gdańska i nie zrobi nam nic złego. Będzie jeszcze przez 10 minut pełnił straż, potem przyjdzie ktoś inny. Był to sygnał do wyjścia. Wyszłam cichutko z plecakiem. Było pusto. W pewnym momencie zobaczyłam w jakiejś chałupie światełko. Tam również byli ludzie. Prosiłam o pokazanie drogi, chciałam się dostać do kolejki elektrycznej. Wreszcie jakiś chłopiec obiecał, że poprowadzi mnie i jeszcze jakąś kobietę. Kiedy wyszliśmy był świt. Oni szli nieco szybciej ode mnie. W jakimś momencie zostawiłam plecak na polu. Nie miałam już sił, a chciałam uciekać jak najdalej. Wiadomo było, że będą wyłapywać Warszawiaków. Doszłam do kolejki. Teraz chodziło o to, aby pojechać dalej, omijając stację, gdzie będą kontrolować. W ten sposób dotarłam chyba do Pruszkowa. Spałyśmy razem w Pruszkowie w jakimś urzędzie. Nocleg był na papierach wyjętych z półek i ułożonych na podłodze tak, aby się nie pogięły. Rano odłożyłyśmy owe papiery na to samo miejsce. Byłam blisko Grodziska Mazowieckiego. Ponownie szukałam rozwiązania na własną rękę.
W jakimś momencie trafiłam na nędzną chałupę. Kapało tam z sufitu do miednicy. Chłop postanowił wziąć mnie do pomocy, mówił: „Będziemy kombinować". Obok była izba z Cyganami. Próbowałam się tak jakoś zadomowić. Wkrótce rozeszły się pogłoski, że idą Niemcy i będą kontrolować. Kiedy byli blisko, schowałam się w wiejskiej ubikacji. W jakimś momencie, pewna, że wszystko ucichło, wyszłam prosto na Niemców. Kazali mi się wylegitymować. Zostałam zatrzymana i żołnierz miał mnie odprowadzić na posterunek policji. Po drodze postanowił on skontrolować jeszcze inne osoby. Wkrótce prowadził jeszcze jednego mężczyznę. Powstało spore zamieszanie. Żołnierz okazał się wyjątkowym służbistą i wciąż sprawdzał ludziom dokumenty. Postanowiłam wiać. Udałam się do pobliskiego sklepiku. W razie czego miałam wymówkę, że nie uciekam, tylko chcę kupić coś na drogę. W sklepiku kobieta pokazała mi tylne wyjście. Przekradłam się szybko na pole kapuściane. Ukryta w rzędach główek kapusty doczekałam zmierzchu. Miejscowi ludzie pomogli mi i kilka razy przenocowali. Potem udałam się do miejscowego RGO. Ludzie starali się tak dopomóc uciekinierom z Warszawy. Przygotowano między innymi transport wagonami towarowo-zwierzęcymi do Częstochowy. Postanowiłam pojechać do tego miasta, w którym, jak pamiętałam, mieszkała moja koleżanka ze studiów Bogumiła Zbirożanka. Kiedyś ona także była związana z ruchem lewicowym na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Wiedziałam, że jeśli to będzie możliwe, okaże mi pomoc.
Odnalezienie Bogumiły w Częstochowie nie było proste. Nie znałam jej adresu. Nie była zameldowana pod swym dawnym nazwiskiem, ale szczęśliwym trafem znaleziono ją pod nowym. Wyszła za mąż i nazywała się Malec. Bogna ucieszyła się na mój widok. Wiele nas łączyło z lat studiów. Nie mogła mnie jednak ujawnić przed swym mężem. Wiedział o mnie zbyt wiele i z pewnością nie zechciałby narażać się Niemcom. Pozostałam więc nadal Heleną Kowalską a ściślej Powalską. Tę modyfikację nazwiska zastosowałam bowiem po którymś kolejnym szantażu. Prosty kamuflaż dawał mi szansę, że nie będę tak szybko odnaleziona w spisie ludności, ponieważ nazwisko zaczynało się na inną literę.
Jako Helena Powalska zostałam przez Bognę zaprotegowana do sąsiadów Majewskich. Ojciec tej rodziny był rzeźnikiem. Uczyłam teraz ich córeczkę. Byłam blisko Bogny, miałam nocleg i wyżywienie. Kilka miesięcy minęło szybko. Pamiętam, że nawet służyłam jako tłumaczka Niemcom, którzy szukali czegoś w naszym domu. Jako nauczycielka córki owego rzeźnika nie wzbudziłam ich zainteresowania. Spędziłam u Majewskich święta Bożego Narodzenia.
Później wkroczyli Rosjanie. Pamiętam dość wyraziście tamten dzień. Ale szczególnie mocno odczułam sam moment zakończenia wojny. Ludzie wyszli na ulicę i cieszyli się razem. Obcy śmiali się, ściskali i całowali. Biły dzwony. Odczułam wtedy mocno swą samotność. Nie było wokół mnie nikogo bliskiego. W Londynie był zapewne jeszcze mój brat. Rozpoczęłam poszukiwania. Zwróciłam się do Czerwonego Krzyża z prośbą o odszukanie go. Nic to nie dało. Wówczas napisałam na Uniwersytet w Londynie i prędko otrzymałam adres. Wkrótce też brat przyjechał do Polski na zjazd ekonomistów. Następnie zaprosił mnie do siebie do Londynu. Byłam u niego przez kilka miesięcy
Stamtąd nawiązałam kontakt z dawnymi członkami Grupy Krakowskiej – z Saszą Bronderem i Bertą Grunberżanką. Tych dwoje stanowiło kiedyś parę. Sasza działał w ruchu oporu na południu Francji. Później związał się z inną kobietą, z którą miał dziecko. Marzył aby zamieszkać w Paryżu i tam tworzyć. Jego los w wymarzonym Paryżu potoczył się jednak tragicznie. Kiedy odnawiał mieszkanie swych przyjaciół, spadł z drabiny na ulicę i zginął na miejscu. Wszystko to poznałam później z listów.
Ja byłam w Paryżu nieco wcześniej. Spotkaliśmy się tam znów z Arturem Sandauerem. On był w Paryżu dwukrotnie, pierwszy raz w 1946 i w 1947-48 roku. Był w dobrej formie. Wydał „Śmierć liberała", stawał się znanym krytykiem. Poznał francuskich intelektualistów. Brał udział w spotkaniach, rozmowach. Właśnie w tym czasie zbliżyliśmy się do siebie. Związek ten trwał już odtąd na dobre. Zamieszkaliśmy ze sobą na stałe w Warszawie. W 1950 urodził się nasz syn Adam.
Postaraj się teraz przypomnieć najważniejsze momenty swojej aktywności artystycznej w latach powojennych.
W Krakowie byłam aktywna zarówno twórczo jak i towarzysko. Nie umiem jednak umieścić swego życia w ścisłych ramach czasowych. Przejście od okupacji było zbyt dramatyczne, niosło też wiele możliwości. Wtedy czas biegnie szybko. Moja przeprowadzka do Warszawy odbyła się w bardzo trudnym okresie, kiedy realizm socjalistyczny stawał się kierunkiem obowiązującym. Tuż przed moją przeprowadzką odbył się Zjazd Plastyków. Wzięłam w nim udział. Przed rozpoczęciem Zjazdu zwołano zebranie członków partii. Okazało się na nim, że socrealizm ma być odtąd kierunkiem oficjalnym. Postawiono nas wobec z góry podjętych decyzji. My w Krakowie sprzeciwiliśmy się temu. Trzon stanowiła nasza grupa. Była to zawzięta opozycja wobec tego co szykowano kulturze. Mówiliśmy, że mogą być różne stanowiska, dyskusje, ale nie zgadzamy się, aby nas z góry „zawiadamiano" co i w jaki sposób mamy odtąd tworzyć i głosić. Na tym zebraniu było wielu milczących. Większość „mówców" niestety, zgadzała się. Nie mogło jednak dojść do żadnej uchwały. Tak poszliśmy na walne zebranie Zjazdu. Postanowiliśmy nie wychodzić na zewnątrz z naszym krytycznym stanowiskiem. Milczeliśmy. Swobodnie, o ile pamiętam, mówili jedynie bezpartyjni Kantor i Wejman.
Osobiste przykrości spotkały mnie dopiero w Warszawie. Wspominałam, że przeniosłam się tutaj w najgorszym okresie jeśli chodzi o tzw. politykę kulturalną. Organizowano wtedy dużą ogólnopolską socrealistyczną wystawę malarstwa. Podjęto w związku z tym uchwałę, że każdy członek partii ma obowiązek wziąć w niej udział. Nie dałam żadnego obrazu. Później na zebraniu partyjnym dokonywano analizy, kto i jak się w tej sprawie zachował i dlaczego. Na ogół mówiono kłamliwie, a to, że obraz wydał się nie dość dojrzały, a to że jakieś wydarzenia rodzinne przeszkodziły w dokończeniu pracy. Wszyscy czekali, co ja powiem. Wiedziano przecież, że w Krakowie panuje duch opozycji, a ja jestem związana z tamtym środowiskiem. Zapytano wprost dlaczego nie dałam nic na wystawę. Odpowiedziałam, że na razie zajmuję się ceramiką, muszę bowiem przemyśleć, jeśli chodzi o obecne postulaty. Powiedziałam też, że sądzę, iż „teraz partia myli się w sprawach sztuki. Być może to ja się mylę, pokaże to dopiero czas. Wtedy albo ja zmienię zdanie, albo też wy towarzysze je zmienicie". Adresowałam te słowa do egzekutywy, która ostro mnie krytykowała. Wówczas ktoś z egzekutywy (może to był Zakrzewski) rzucił pod moim adresem: „To co towarzyszka myśli może, że wróci Anders na białym koniu?". Pomyślmy przez chwilę jak to zabrzmiało, zważywszy na moją przeszłość. Ktoś inny chciał mnie bronić, mówiąc: "Ona tak nie maluje, bo nie potrafi i koniec". Towarzyszka Bielska-Tworkowska (pamiętam akurat jej nazwisko) próbowała mnie bronić, mówiąc: "Ja się wprawdzie z nią nie zgadzam, ale podoba mi się, że mówi szczerze". Od razu zagrożono jej upomnieniem „za kumoterstwo". Trwało tak do godziny 22-ej. W końcu udzielono mi nagany partyjnej z wezwaniem do samokrytyki. Wszyscy głosowali za wnioskiem egzekutywy, tyko jedna osoba wstrzymała się od głosu. Było to dla mnie bardzo ciężkie przeżycie. Wydawało się, że tak już na wieki pozostanie.
Malowałam po swojemu a jednocześnie uprawiałam ceramikę. Dla zarobku wykonywałam także okazjonalnie różne "wcierki" (np. portrety niesione w pochodach). Artur był bezpartyjny, bardzo był jednak strapiony. On także miał swoje problemy. Odchodził w kierunku działalności translatorskiej. Żyło nam się ciężko. Nasza trudna sytuacja skłaniała do wspólnych zasadniczych rozmów. Na tym tle powstała książka Artura „O jedności treści i formy". Mogła się ona ukazać dopiero w 1956r. A na szczęście sytuacja zaczynała się najpierw z lekka, później coraz wyraźniej zmieniać. Tak nadszedł rok 1955. Zorganizowano wtedy wystawę malarstwa dziewięciu artystów, których obrazy nie były przez ponad pięć lat wystawiane. Nie dlatego rzecz jasna, że twórcy ci nie chcieli swych dzieł pokazywać. To byłby nonsens. Każdy artysta chce swe prace wystawiać. Tylko w ten sposób jego dzieło żyje. Po prostu nie chciano przyjmować ich dzieł na wystawy. Byli to: Maria Jarema, Jonasz Stern, Erna Rosenstein, Jadwiga Maziarska, Tadeusz Kantor, Tadeusz Brzozowski, Kazimierz Mikulski, Jerzy Nowosielski i Jerzy Skarżyński. Tych dziewięciu to inicjatorzy formalnego utworzenia powojennej Grupy Krakowskiej, do której w myśl statutu szybko zebrano odpowiednią ilość tzw. „członków organizatorów". Otrzymaliśmy piwnicę Krzysztofory. Tam zaczęły się odbywać ciekawe spotkania i wystawy. Również tam rozpoczął działalność Tadeusz Kantor, skupiając wokół siebie artystów z którymi stworzył nową wersję przedwojennego teatru nazywając go Cricot 2. Był to pełny renesans Grupy Krakowskiej. Powrót do swobody twórczej
Oto skrótowa zarysowana, osobista przygoda z historią – od młodzieńczego porywu serca, aby wraz z grupą szkolną sprzeciwić się społecznemu złu, po karę partyjną za to, że nie poddałeś się presji głupstwa.
Dziwne mam teraz, po tej rozmowie, uczucie. Spełniłam przedśmiertne życzenie mojego męża Artura Sandauera. Było to jednak sprzeczne z moją naturą Nie lubię takich, po kolei idących, rzeczowych relacji. Są one z prawie już nierzeczywistych czasów. Czy można to tak opisywać? Czy to wszystko naprawdę mogło się zdarzyć? Tyle jest jeszcze w moim życiorysie wspomnień z czasów hitlerowskich... A w dodatku zapanowała teraz moda na manifestacyjne obnoszenie się i sprzedawanie takich wspomnień gdzie tylko się da. Kiedyś napisałam na ten temat wiersz pt. „Handlarz". Zaczynało się to: "Sprzedaję buciki. W nich gnijące pięty". Teraz –powtarzam - dziwne mam uczucie. Różne odcinki życia wracają do mnie w inny, mniej dokładny, bardziej skojarzeniowo-obrazowy sposób. Może mogłabym inaczej. A może wcale nie mogłabym? Teraz jednak to nie byłam ja. To mówił moimi ustami, zmuszając mnie do tego, po śmierci, Artur Sandauer. Pytania zaś stawiała, również przez niego zobowiązana Zenona Macużanka.
Rozmowa z Erną Rosenstein odbyła się ponad dwadzieścia lat temu. Dziś, po raz któryś, czytam ją dalej ze ściśniętym sercem. Skala cierpienia, jakiej doświadczyła rodzina Rosensteinów trudna jest do ogarnięcia. Erna wraz z rodzicami szukają jakiegoś względnie bezpiecznego schronienia, które jest coraz bardziej nieosiągalne. W Warszawie trafiają na człowieka o twarzy prostego wieśniaka, prezentującego życzliwość wobec nich. Doradza im pobyt na wsi, miejsce do życia. Oddają się ufnie w jego ręce. W drodze rzekomy opiekun zabija rodziców a Ernę krępuje sznurami, raniąc nożem, którym cały czas machał dla zastraszenia. Erna nie poddaje się, uwalnia się ze sznurów, szuka pomocy, a w efekcie trafia w ręce niemieckiej policji. Nadchodzą trzy lata ukrywania się w Warszawie, początkowo bez żadnych dokumentów, zmian miejsca zamieszkania, podejmowania jakiejkolwiek pracy, aby jeść i egzystować. Szantażowana i nękana przez szemrane indywidua, wspierana jednak przez ludzi szlachetnych, którzy nie zaginęli w latach wojny. Przetrwała, aby świadczyć prawdę o losie polskich Żydów w latach faszyzmu. Przejmujący dokument o zderzeniu zła z twarzą prostodusznego prowincjusza z osobą wrażliwą, szlachetną, czułą na ludzki ból. W tym wypadku los stanął po jej stronie .
------------------------------------
Prośby i naciski Artura Sandauera, były przyczyna rejestracji tragicznych wspomnień Erny Rosestein. Nagraną rozmowę, z taśmy spisała Zenona Macużanka. Wspomnienia zostały autoryzowane. Plik otrzymałem kilka lat temu, w 2015 roku, od Zenony i do teraz leżał w moim komputerze. Niema już Zeni, matka od lat nie żyje, ojciec też. Mimo iż wspomnienia są tylko pośrednio związane są z twórczością Artura Sandauera, publikuję je na stronie www.sandauer.pl, z tej choćby przyczyny by były powszechnie dostępne.
Gdy je publikowałem, strona o Ernie Rosenstein, jeszcze nie istniała..... Wspomnienie, wcześniej ukazało się w broszurze pt. Erna Rosenstein, wydanej w 1992 r. przez Grupę Krakowską ( 500 egz. )
Po latacch w odnalazłem taśmy z nagranymi szerszych wspomnienień Erny Rosenstein, takźe tych, które rejestrowała Zenona Macużanka.
Pliki mp4 ze wszystkimi oryginalnymi nagraniami, umieszczm na stronie internetowej https://www.rosenstein.info
- Adam Sandauer
powrót