Krytyk, teoretyk literatury, pisarz, tłumacz, profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Moja znajomość z profesorem zaczęła się przy oszklonej biblioteczce mojej matki polonistki. Nieduży tom w żółtej papierowej obwolucie: Bruno Schulz „Proza", przedmowa Artur Sandauer. Właśnie od tej przedmowy zaczęła się moja znajomość z profesorem. Zaczęła od zachwytu. Potem było „Dla każdego coś przykrego" – i zachwytu przyrost. A potem stałem się niemal bezkrytycznym (aż do stanu wojennego) wielbicielem Artura Sandauera.
Właściwie wielbicielem nie przestałem być nigdy, nawet w szpitalnej salce w szpitalu na Bródnie, gdzie rozmawialiśmy ze sobą po raz ostatni. Profesor wziął mnie wtedy za „Tadzia Pikulskiego" (nawet nie wiedziałem, kto to taki). Z trudem mu wytłumaczyłem, że jednak jestem kim jestem, Łukaszem Nicpanem, jego byłym studentem. Dał mi w końcu wiarę, lecz do końca wizyty spoglądał na mnie podejrzliwie (opisałem to nasze ostatnie, tragikomiczne spotkanie w poświęconej profesorowi księdze pamiątkowej Józefa Barana „Śnił mi się Artur Sandauer").
Co mnie w krytyku Arturze Sandauerze zaciekawiło, wręcz urzekło jako licealistę? Chyba to przede wszystkim, że nie był nudny, że „nieprawomyślny" (nie w sensie politycznej nieprawomyślności, o tej zresztą wtedy w ogóle nie myślałem). Ostry, błyskotliwy, pryncypialny, odważny. I do czegoś ważnego naprawdę przekonany.
Po dwuletniej pomyłce na Wydziale Budowy Okrętów wylądowałem na polonistyce Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie nudziłem się przez cały pierwszy rok (nawet na wykładach prof. Stefanii Skwarczyńskiej). Nudę zabijałem m.in. właśnie lekturą Sandauera, udzielając sobie samemu czegoś w rodzaju prywatnych korepetycji. Im więcej czytałem, tym bardziej mi rósł, aż urósł niemal w pomnik.
Ożenek z warszawianką dał mi prawo przenosin na Uniwersytet Warszawski, gdzie nudziłem się przez kolejne dwa lata. Aż przyszedł rok czwarty – wybór seminarium magisterskiego. Zapisałem się... już nie pamiętam do kogo. Miałem wielką ochotę zapisać się do Sandauera, lecz nie śmiałem, wydawało mi się, że nie dorastam, za wysokie progi. I zacząłem chodzić na tamto – liczne, w dużej sali – seminarium u... już nie pamiętam kogo.
Na odwagę zdobyłem się gdzieś po miesiącu, uświadomiwszy sobie, że jestem na najlepszej drodze, żeby nudzić się na tej polonistyce przez kolejne dwa lata, a potem wyjść na miasto z dyplomem magistra – i pustymi rękami. Do dzisiaj pamiętam, gdzie to było: na pierwszym piętrze, przy balustradzie schodów. Tam zastąpiłem profesorowi drogę.
Zgodził się zaskakująco łatwo. Ofuknął mnie tylko: Dlaczego od razu pan się do mnie nie zapisał?
I zaczęły się moje prawdziwe studia uniwersyteckie. Wszystko, co było przedtem, poszło w zapomnienie. Zupełnie się zinfantylizowało.
Była nas garstka (seminarium Sandauera miało wśród studentów odstraszającą sławę), coś sześć, siedem osób. Salka mała, z jednym oknem na drzewa wiślanej skarpy.
Pierwsze rewelacyjne zaskoczenie: konkret. Mówimy konkretnie. Na tekstach, na przykładach. Żadnych ogólnych teorii, modnych ówcześnie „strukturalizmów" itp.
Kiedy przyszło do wyboru tematu pierwszej pracy semestralnej wynalazłem sobie Stanisława Młodożeńca. (Chyba po prostu miałem w domowej bibliotece „utwory zebrane" tego poety). Reakcja profesora: „Co pan mi tu z jakimiś grafomanami wyjeżdża?"
Oto było postawienie sprawy, z jakim się wcześniej na polonistyce nie zetknąłem. Młodożeniec, nie Młodożeniec, każdego można omówić, z każdego pracę napisać. Każdy mógł być materiałem dla polonistycznego polonisty. A tu nagle gniewny okrzyk hierarchy: precz z grafomanem! (Hierarcha: ustanowiciel i strażnik hierarchii).
Przestawiałem się bez oporów. Z ogólników na konkret. Bez bujania, bez dywagacji. To!
„To!" – w taki sposób, tym właśnie zaimkiem, jednocześnie punktując palcem, profesor zwykł podsumowywać szczególną trafność czyjejś uwagi, jakiegoś spostrzeżenia. „To!" – najwyższa z jego celujących ocen.
A przecież nie miał w sobie nic z belfra, nic z nauczyciela. Prowadził dialog, nawet gdy monologował. W ten sposób nauczał. (Źle: nie nauczał – otwierał głowę).
Analizowaliśmy kiedyś wiersz Przybosia „Rozrachunek". Zaczyna się tak:
„Nie wiem
dopiero dachy obliczam,
świat się ze mną w twojej sprawie ułoży."
Profesor zawiesza nad nami pytanie (nawet pamiętam, że był wtedy wieczór, ciemno za oknem):
– On te dachy oblicza jak co?
Seminarium milczy. Ośmielam się i wypalam pierwszym skojarzeniem (raz kozie śmierć):
– Jak pieniądze.
– Oczywiście! To!
Spogląda na mnie z aprobatą. Myślałem, że się ośmieszę, tymczasem zdobyłem uznanie. To był chyba moment przełomowy w naszej relacji. Poczułem się tak, jakby mnie pasował z ciury na rycerza. (Dzisiaj nie dałbym już głowy, że Przybosiowi rzeczywiście chodziło w tych wersach o obliczanie drobniaków, ale mniejsza z tym).
Z innych seminaryjnych rewelacji pamiętam miażdżącą ocenę jakiegoś wiersza K. K. Baczyńskiego, którą profesor nie tyle wygłosił, co nią wybuchnął. Omal nie cisnął o ścianę grubym tomem utworów zebranych uwielbianego (głównie dzięki Ewie Demarczyk) poety ówczesnych licealistów.
Więc wywracały się hierarchie, wywracały na rzecz – Hierarchii. U jej szczytów stali oczywiście Schulz i Gombrowicz. Nieco niżej Białoszewski z Przybosiem. Miłosza jakby w ogóle nie było. Profesor odniósł się do niego w mojej przytomności tylko raz, na ogólnym wykładzie, nazywając „Traktat poetycki" arcydziełem.
Arcydzieło – jedna z jego najważniejszych kategorii. Używał tego superlatywu jakby namaszczał, ustanawiał. Owo Sandauerowskie „arcydzieło" świadczyło nie tylko o szacunku dla hierarchii, ale i o powadze, z jaką traktował sprawę literatury. (Podczas naszej ostatniej rozmowy w szpitalu na Bródnie powiedział w pewnym momencie: „Życie bez pisania nie ma dla mnie sensu".)
W świecie miernot, licznych wywindowanych (choćby przez Henryka Berezę) grafomanów, „arcydzieło" Sandauera było czymś więcej niż jednostkową oceną – było jakby przejściem do innej sfery, powrotem do wyższej kultury. (Charakterystyczne, że w dzisiejszych czasach słowo „arcydzieło" zostało zastąpione przez słowo „bestseller", choć jedno z drugim nie ma na ogół nic wspólnego).
Kiedy przyszło do wyboru tematów prac magisterskich wymyśliłem sobie zestawienie prozy Schulza z jego rysunkami.
– O Schulzu ja już wszystko napisałem! – osadził mnie profesor.
W konsekwencji – za jego sugestią – skleciłem pracę o plagiatowym charakterze literatury polskiej na przykładzie „W drodze do Koryntu" Andrzeja Kuśniewicza.
Profesor często używał tonu przesądzającego, ale – cóż powiedzieć – miał do tego prawo, nawet gdy się mylił (za swoje pomyłki zresztą sam płacił, szły na jego konto). Kiedy wyraził się niepochlebnie o poezji Karola Wojtyły (wówczas już papieża) spadły na niego gromy. Pamiętam, że miałem w tej sprawie kontrowersję z przyjacielem z redakcji „Nowe Książki". On brał stronę Michała Komara (Sandauer: krytyk prorządowy), ja – profesora. W trakcie tego sporu wyrwało mi się w pewnej chwili: „Wolę z Sandauerem zgubić, niż z Komarem znaleźć". Bo też tak było – jest nadal – naprawdę. Artur Sandauer to w naszej literaturze wielkość, na którą jego pomyłki – a nawet przejawy małości – rzucają cień drobny jak listowie, ale jej nie gaszą.
„Mickiewicz był kołtunem!" – tak zagrzmiał kiedyś w gniewie (sprowokowany, jeśli dobrze pamiętam, zajadłą Maryjnością wieszcza). Bo i prawda: genialny poeta może być także kołtunem, to znaczy mieć w pewnych sprawach kołtuńskie poglądy. (Choć nie każdy ma prawo i tytuł, żeby mu to wytknąć). Oryginalność Sandauera polegała również na takich śmiałościach (nie śmiałostkach). Szymborskiej na przykład (którą przecież cenił jako poetkę) zarzucił brak inteligencji. Poeta nie musi być inteligentny – dodał uogólniająco. I to także prawda.
Dopiero dzisiaj dostrzegam pikanterię towarzyszącą mojej „obronie pracy magisterskiej". Odbyła się w tej samej małej salce, w której zasiadało nasze seminarium, późnym wieczorem, w opustoszałym gmachu polonistyki. Miałem przed sobą dwóch profesorów: Artura Sandauera i Andrzeja Lama. Tego drugiego zaprosił ten pierwszy. A ja beztrosko wykazywałem plagiatowość jednej z powieści (z domyślnym rozszerzeniem tego osądu na całość dorobku) redakcyjnego kolegi profesora Lama z redakcji „Miesięcznika Literackiego", Andrzeja Kuśniewicza, bardzo podówczas fetowanego pisarza, pracowitego – jak się miało po latach okazać – agenta SB. Dopiero dzisiaj doceniam smaczek tamtej sytuacji, wówczas dla moich oczu niedostrzegalny. Czy był go świadomy profesor Sandauer? Coś mi mówi, że tak.
Po studiach zacząłem pracę w dwutygodniku „Nowe Książki", przekonany, że zdarzył mi ją dobry los i zbieg okoliczności (zwalniał biurko mój przyjaciel ze studiów). Dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że zawdzięczałem posadę rekomendacji Profesora, z którym była zaprzyjaźniona, darząca go wielką estymą, redaktor naczelna, Zenona Macużanka.
Po którejś z moich recenzji profesor zadzwonił do redakcji:
– Dobrze pan pisze – orzekł do słuchawki. – Niech pan wpadnie któregoś dnia.
I tak się zaczęła kolejna faza mojej znajomości z Arturem Sandauerem. Wszedłem na grunt kontaktów towarzyskim z kimś, kogo podziwiałem. Czułem się jak prowincjusz, który złapał Pana Boga za nogi.
Nasze spotkania miały zwykle taki przebieg, jak to opisane przeze mnie w dzienniku. Przytoczę tutaj ten opis, pomijając datę, bo jest nieistotna:
„Umówiłem się z profesorem na szóstą. Otwiera mi pani Erna. W głębi korytarza uchylają się drzwi gabinetu. Biały, w białych majtkach, z książką w ręku, wychyla się półnagi Artur Sandauer – i szybko znika, zatrzaskując drzwi. Zapomniał o naszym spotkaniu.
Siadam i czekam. Rozmawiam z panią Erną. Mówimy o ciśnieniu. Ona ma niskie, ja wysokie. Potem mówimy o jeżu. Znalazł go Adam, syn profesorostwa. Pani Erna skarży się na jeża: robi gdzie popadnie, po kątach, a po nocy tupta i budzi.
Otwierają się drzwi gabinetu. Ukazuje się profesor w czarnym, staroświeckim garniturze. Biała koszula, czarny, wąski krawat. Z półnagiego, białego staruszka przeobraził się w XIX‑wiecznego wiedeńskiego privatdozenta.
Siadamy naprzeciwko okna pod ścianą, zawieszoną kosmatym gobelinem (ten gobelin kryje drzwi do pracowni pani Erny). Ja na fotelu, jak zwykle z prawej strony, ustępując przyzwyczajeniu gospodarza. W kącie pokoju stoi na kolumnie duża głowa profesora dłuta rzeźbiarki Zbrożyny.
Profesor wchodzi na krzesło i ciągnąc za sznurek podnosi w oknach aluminiowe żaluzje. Wdycham woń setek woluminów i starych, podniszczonych mebli. Profesor siada na lewym fotelu i podaje mi nad stolikiem, nakrytym grubą szybą, tomik swoich przekładów z Rilkego. Proszę z rewerencją (należną im obu, poecie i tłumaczowi) o autograf.
Patrzę w okno, kiedy on pisze. Skończył, podaje mi książkę. Dziękuję, lecz nie zaglądam pod okładkę. Prawdę mówiąc, nie wiem, jak się zachować: zajrzeć i przeczytać od razu, czy odłożyć to na później? Nie wiem: wypada czy nie wypada czytać dedykacje przy dedykującym? Postanawiam tę wątpliwość zlekceważyć, wiedząc, że i profesor ma za nic nakazy savoir-vivre'u.
Rozmowa, jak zwykle, wcale się nie zawiązuje. Nie przychodzę rozmawiać z profesorem – przychodzę go słuchać, jedynie markując wymianę zdań.
Profesor przez chwilę milczy, patrzy przed siebie. I ja patrzę przed siebie, ku oknu. Siedzimy jak w muzeum na kanapce przed płótnem wielkiego malarza. Milczenie przeciąga się, również jak zwykle. Wreszcie profesor chrząka dwukrotnie (jakby raz za siebie, raz za mnie) i zaczyna:
– Czy pan zauważył, panie Łukaszu, że kultura polska, która była zawsze kulturą szlachecką, po tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku stała się kulturą ćwierćinteligentów?
Odwracam ku niemu głowę, opieram podbródek na wygiętej dłoni i zapatrzam się na wysuniętą dolną wargę profesora.
– Komuniści zapragnęli tu stworzyć kulturę proletariacką. Rezultat jest taki, że przedwojenna kultura, jakkolwiek ją oceniać, została zniszczona, a nowa na jej miejsce nie powstała. Proletariat okazał się w Polsce – trzeba to jasno powiedzieć! – zacofany, nietwórczy.
Patrzę na wargę profesora, to znów na grzbiety książek na ściennych regałach pod sufit.
Potem mówimy (mój udział w rozmowie ogranicza się oczywiście do słuchania) o Jezuitach, o Komisji Edukacji Narodowej, o Sołżenicynie, Barańczaku, Drozdowskim, Auderskiej, Faronie i Fryciu. Boli mnie skręcona w bok szyja, zaczynają łzawić oczy. Mówimy (czyli on mówi) o Tuwimie i wadach przedwojennej Polski. Kiedy dostał nagrodę miasta Łodzi, w prasie pojawiły się szyderstwa: czy Jojne Tuwim umie po polsku? Tuwim? Ależ on pisze wiersze do gazet żydowskich!
– Tamta kultura była bogatsza i znacznie bardziej twórcza od dzisiejszej – konkluduje profesor – mieszkało tu bądź co bądź siedemset tysięcy mówiących po polsku Żydów, choć nie było to wcale tak przyjemne życie, jak to się wam dzisiaj wydaje. Ja na to patrzyłem z bliska.
Potem mówimy o Schulzu (ja słucham), który młodemu Sandauerowi czytał aksamitnym głosem „Neue Gedichte" Rilkego.
– Na jego głos przekładałem teraz te wiersze – oznajmia profesor.
Zbliża się siódma, światło się nachyla, podnosi sufit gabinetu, przesuwając go nieco w stronę uliczki Mieczysława Karłowicza. Wsuwam tomik w czarnej okładce do kieszeni kurtki i wstaję z fotela.
– No tak, panie Łukaszu, źle pan coś wyląda. Nie wyszła panu na zdrowie ta opozycja. Poszarzał pan.
– Mam uszkodzony błędnik, panie profesorze, jestem chory.
– O tym nie wiedziałem. Nigdy pan nie mówił. Za wcześnie na choroby.
– W dzieciństwie przeszedłem radykalną operację ucha. Wyrżnęli mi z czaszki całe ucho środkowe, został tylko błędnik i korzonek nerwu słuchowego. Pierwszy mi dostarcza zawrotów, drugi ciągłego gwizdu.
Wychodzimy do przedpokoju.
– Niech pan dzwoni – żegna mnie profesor.
Przechodzę przez podwórko, obok sterty koksu. Wyciągam czarny tomik Rilkego z kieszeni i czytam, nachylając książeczkę ku latarni:
„Dwudziestowiecznemu poecie Łukaszowi Nicpanowi. Ten cały wiek dziewiętnasty".
Ze zdania profesora: „Nie wyszła panu na zdrowie ta opozycja" mogę odczytać datę tamtego spotkania. To początek stanu wojennego. Już nie pracuję w „Nowych Książkach", wydalony z wilczym biletem. Tymczasem profesor opowiedział się po przeciwnej stronie, co jednak ani trochę nie zakłóciło naszych przyjaznych, choć nie równorzędnych, stosunków (do końca siedział we mnie podziwiający swego mistrza student). A doświadczał wtedy manifestacji dezaprobaty wręcz komicznych. Sam mi opowiadał, raczej ze zdziwieniem niż rozbawieniem, jak na Polu Mokotowskim minął go Wojciech Młynarski, demonstracyjnie odwracając głowę w drugą stronę.
Prowadziłem kiedyś w „Nowych Książkach" rozmowę o Sandaurze. Wśród zaproszonych dyskutantów znalazł się m. in. Aleksander Małachowski. Pamiętam własne zgorszenie i swoją gwałtowną ripostę, gdy w pewnej chwili powiedział, że – jego zdaniem – Sandauer zostanie w historii literatury polskiej nie jako krytyk, ale jako pisarz. Jakże to? Przecież jest krytykiem, właśnie krytykiem i to wybitnym, krytykiem‑prawodawcą. Kogo namaści, ten już namaszczony
Otwieram nawias: kiedy po recenzji profesora z mojego debiutanckiego tomiku zadzwoniłem do niego z podziękowaniami, burknął do słuchawki tym swoim jowiszowym tonem (ja i ten ton lubiłem):
– No, to jest pan już ustawiony!
Zdębiałem. Ustawiony? Co to znaczy? Wcale nie chciałem być przez nikogo „ustawiany". Ale on właśnie to miał na myśli: namaszczony przez jego wybitność, ustawiony w hierarchi. Bo własnej wybitności był świadom. Wyznał mi kiedyś: w izraelskiej prasie piszą o mnie „żydowski geniusz". Ani się zdziwiłem, ani zgorszyłem, bo i ja w nim widziałem – i nadal widzę – geniusza.
Dziś już przychylniej wsłuchuję się w tamten głos sprzed lat Aleksandra Małachowskiego, na który wtedy zareagowałem niemal gniewnie: Sandauer zostanie w polskiej literaturze głównie jako pisarz (więc nie jako krytyk). Przychylniej dlatego, że profesor nawet w swoich pracach krytycznych był głównie pisarzem, cyzelował swoje dzieła stylistycznie właśnie jak pisarz, który ma na oku przede wszystkim formę, a dopiero na drugim planie przedmiot krytycznej analizy. Konstruował swoje teksty krytyczne wokół ich wewnętrznej pisarskiej jakości, dopieszczał logicznie, ważył, wywodził jak akcję w powieści – choćby kosztem trafności a nawet i pewnej śmieszności, gdy naciągał rzecz do potrzeb konstrukcji (jak w przypadku analizy wiersza Przybosia „Notre Dame"). Wielkość, wybitność ma swoje prawa, na przykład prawo do śmiesznostek.
Któregoś wieczoru w czasie jednej z moich wizyt na Karłowicza (to było po Czerwcu 76, rozkwitała opozycja i prasa niezależna) powiedział w pewnej chwili poirytowany: To ja jestem niezależny! Ja jestem naprawdę niezależny! Wtedy mnie rozbawił, choć nie na tyle, żebym się wdał w polemikę czy zaprotestował. Dzisiaj przyznaję mu w znacznym stopniu rację. Niezależności (umysłowej, pisarskiej) nie mierzy się przecież niezależnością od cenzury ani nawet od tyrańskiej władzy. Taka niezależność (choć wtedy zapierała nam dech w piersiach) może być w gruncie rzeczy płytka, mechaniczna. Jest niezależnością od policmajstra, niekoniecznie niezależnością umysłową, twórczą. Jaka korzyść z „niezależności" takiego np. Andrzeja Szczypiorskiego? Albo czy „Mała apokalipsa" i „Kompleks polski" staną się wybitnymi dziełami, bo zrodziły się „niezależnie"?
Zdaję sobie sprawę, że piszę o profesorze „na kolanach" (tak Styka malował Boga). Żeby tę pozycję nieco rozluźnić, postanowiłem włączyć do tych wspomnień dotyczące profesora zapiski z dzienników mojego zmarłego w roku 2006 przyjaciela, pisarza i poety Michała Łukaszewicza, który studentem Sandauera nie był, tylko się w nim za młodu, jeszcze przed polonistycznymi studiami, zaczytywał, nie inaczej niż ja i z tego samego powodu. A ponieważ nie był studentem, był wobec profesora znacznie ode mnie swobodniejszy, zresztą podobnie jak bardzo przez pana Artura lubiany poeta Józef Baran.
Najpierw jednak przytoczę zapisek z własnego dziennika, jedna z naszych, Michała i moich, rozmów o profesorze:
„ – My nie wierzymy w boskość Chrystusa – mówię – Sandauer negował nawet jego historyczne istnienie! Pamiętasz, wtedy, kiedy byliśmy u niego we trójkę na kolacji, ty i Mirka przeszliście na chwilę do pokoju Adama, ja z nim zostałem przy stole sam i – jak to po paru kieliszkach – naskoczyłem na Lenina. Już nie pamiętam, od czego się zaczęło, skąd nagle Lenin. Że bandyta, terrorysta dziejowy, jednym słowem ostatnia swołocz. Ponieważ byłem podpity, Sandauer nie mógł mnie zagadać, onieśmielić i zdominować jak zwykle. Jego erudycja była w tamtym momencie zbyt słabym taranem na bramę mojego upojenia. Więc tylko słuchał, parskał, srożył brwi i sapał. Wreszcie, gdy zamilkłem, bo wątki mi się porwały, pyta napastliwie:
– To co, według pana Napoleon też był mordercą?
– Też! Jasne, że też!
– Więc kto nie był, pańskim zdaniem?
Szukam w pamięci.
– Chrystus!
Łypnął na mnie ironicznie spod nasępionych brwi.
– Chrystus? A gdzie pan ma dowody, że on w ogóle istniał?
I sypie mi datami, ta ewangelia z tego roku, tamta z tego, żaden z tych, co o nim pisali, nie mógł go widzieć na oczy.
Jakże to? Chrystus miałby w ogóle nie istnieć? Że nie był Synem Bożym, tu zgoda. Ale żeby w ogóle nie istniał?
– Takich postaci się nie wymyśla, panie profesorze – argumentuję, słabo, bo mnie zarzucił wiedzą.
– Ale kto go widział, niech pan mi powie? Kto go widział? – naciera na mnie, jak na egzaminie.
Myślę gorączkowo, wreszcie mam:
– Bułhakow! – wypalam.
Śmieje się, łypie z uznaniem.
– A to świetne! Bułhakow!
– A wiesz, że to wcale niewykluczone – mówi Michał. – Bo skąd nagle taki pisarz jak Bułhakow, w gruncie rzeczy niezbyt inteligentny, który znowu niczego takiego poza „Mistrzem i Małgorzatą" nie napisał, dwanaście lat siedział, siedział, żeby w końcu stworzyć powieść niemal idealną, wielką. Więc kto wie, kto wie..."
W październiku 1982 roku Michał zapisał w dzienniku: „Sandauer sprawia wrażenie człowieka widzącego tylko jedną – swoją – drogę do celu. Obojętnie, co tym celem jest. Celów nie brak. Trudno z nim rozmawiać. Jest niekontaktowy. Oczywiście, gdy go coś zaciekawi albo zainteresuje zaraz zaczyna o tym rozprawiać powołując się z profesorską miną na swoją siostrę Erudycję. Moim zdaniem specjalnie subtelnego umysłu on nie ma. Jest jak ta siostra Dominika Mniejszy: „Albo tak, albo tak!" A tymczasem są i stany pośrednie – i to jak często!...
Moje pytania go zainteresowały, ale nie odpowiedział na nie. Cały czas miałem jakąś bezsilną tremę, bo to legenda – dziś pomniejszana – mojej młodości. On jest nie do ugryzienia.
Szczególną przykrość sprawiła mi rozmowa o Łukaszu i sprawach naszej redakcji, a szerzej – sprawach naszego pokolenia. One go bardzo interesują, ale nie ma sposobu, żeby coś powiedzieć. On wie lepiej. Wyszedłem rozdygotany i jakbym chciał siebie policzkować. Na wywiadzie dla „Nowych Książek" mi nie zależy. Niech się wymądrza. Zależało mi na tym, żeby złapać go na „zdradzie klerków". Tymczasem, jak było do przewidzenia, rozpoczął na ten temat wykład o Julien'ie Benda (wymawiając pięknie: Żulyje Bąda – a ja uparcie Benda!) i o właściwym znaczeniu tego pojęcia...
– Ale rozumiem, że to ma być kamyczek do mojego ogródka, tylko dlaczego w takim razie od razu pan nie spyta: „Dlaczego pan nie pisze o młodych?"
Kiedy w ten sposób sprowadził moje pytanie do tak nikłego poziomu, z lekkością już stwierdził, że woli interesować się Rilkem.
Sandauer nie odpowie na pytania, które ktoś mu stawia. On odpowie na pytania, które postawi sobie sam. Odpowiedzi są już znane.
Przez jakieś dwie godziny czułem do siebie straszną pogardę. Zachowywałem się jak pętak, potakując i próbując go jakoś zdalnie wykręcić, naprowadzić, zamiast odważyć się na brutalność i zwyczajny atak wprost. Ale to przecież Sandauer. Hipnotyzuje mnie swoim Sandauerstwem.
Jest raczej słabo zorientowany w tym, co się dzieje wokół. Np. o casusie Berezy nic prawie nie wie. Gdyby wiedział, pewnie by tubalnie trąbił. Wie tylko o tych, co do niego przychodzą, piszą, albo o tych, co byli jego studentami. Właściwie na te tematy, co ja chciałem, to rozmowa nie miała sensu.
Podobnie egocentryczny jest Kąkolewski. To cecha tych literackich wielkości, z którymi zdarza mi się przeprowadzać wywiady. Ciekawe, że Lem był inny, bystry jak rtęć, przez to kontaktowy, gonił za podsuniętą myślą, chociaż też było dużo nieporozumień, bo ja z kolei nie mogłem nadążyć.
Sandauer mówi rzeczy banalne. Że trzeba od siódmej klasy uczyć, że szkolnictwo to skandal itd. Odkrywanie takich tajemnic przypomina mi tych telewizyjnych łysych doktorów, co to zasiedli, nadskakiwali sobie, wreszcie wspólnie zadali sobie pytanie, co należy zrobić, żeby zachować zdrowie?"
W grudniu tego samego roku, w pierwszy roku stanu wojennego, Michał napisał: „Położyłem się i zacząłem czytać tomik Warzechy. Do dziś jeszcze zamierzałem uniknąć rozmowy z Sandauerem na ten temat, bo zbyt często pokazuje się profesor w telewizji. Dziś jednak przeczytałem jego „atak" na papieża i postanowiłem, że się spotkam. Atak na papieża może być widziany z dwóch perspektyw.
Po pierwsze: Sandauer jak zawsze uderza leżącego, bowiem rząd nie lubi papieża, chociaż obłudnie nie daje tego poznać. A więc papież leży a Sandauer kopie.
Po drugie: Sandauer jest „nieprzytomny" – a to jest wspaniałe!
Twórczość Karola Wojtyły nie jest wspaniała i nie byłoby w tym nic specjalnie ważnego, gdyby nie teatry, Skuszanka, podniecenie i nisko pochylone głowy inteligenckiego bydełka, a zwłaszcza rozamorowanych bab – przykład dobrze mi znany: Szaniawska. Ale choć papież jest naszą opoką, naszą nadzieją, to jednak nie jest jednocześnie naszym najwybitniejszym dramaturgiem. Sandauer ośmielił się to powiedzieć.
Zaiste, on jeden ratuje tradycję wolnomyślicielstwa polskiego, bo poza nim są albo Skuszanki, albo po swojemu wolnomyślicielskie „Argumenty". Zresztą „zaatakował" jak na takiego jak on krokodyla i tak delikatnie. (Też się boi?)
Tylko czemu on tak w tej telewizji... Mam i taką wersję, że z próżności... On jest i prawdomówny, i wyrachowany. I mądry, i próżny.
Czego tu nie ma!
Przypomniały mi się zarzuty środowiska. Że dlaczego, jeśli taki odważny, to nie zaatakuje... Dziś kogo?... A choćby Breżniewa. Że jego pamiętniki nudne i źle napisane.
A Sandauer na to, że on nie chce schodzić do freblówki... itd. Jak kiedyś wymiana ciosów bez żadnego skutku dla środowiska i dla Sandauera.
Nie wiem, czy wierzę w jego uczciwość jako człowieka, chociaż mam na to ochotę, bo inteligencka chmara w to nie wierzy, ale cóż... Powiedział i to wystarczy. Jak zwykle w przypadku Sandauera wszystko jest niby proste, a w gruncie rzeczy dwuznaczne. Ja w każdym razie wybieram tę część jednoznaczną: powiedział, co wiedział.
Wiersze Warzechy nie zrobiły na mnie dobrego wrażenia.
Od Łukasza dowiedziałem się, że Warzecha wysłał je do Sandauera z dedykacją, stąd zainteresowanie Sandauera Warzechą i propozycja rozmowy skierowaną do „Nowych Książek". To też przykra dla mnie sprawa. Po pierwsze – wniosek, że Sandauer nic nie czyta, a jeśli, to rzeczy nadesłane i z dedykacją. A po drugie: ja też dałem mu swój tom, chociaż bez dedykacji.
A w ogóle to spotkania z Sandauerem będą się prawdopodobnie powtarzać. To jest ktoś, kto ma dla mnie znaczenie. Jego książki w latach 66, 67, 68 – to moja nauka, fascynacja, a w końcu i ta polonistyka późniejsza. Pamiętam, jak na egzaminie zadziwiłem komisję i poczciwego profesora Liberę obfitym cytowaniem Sandauera. Sandauer jaki by nie był jest dla mnie bardzo atrakcyjny. Przeszłość żywa, chociaż odrobinę zramolała. Mam, jakby to powiedzieć, „kompleksy". Przez te kompleksy jestem śmieszny, mam wrażenie, że szastam nogą. Bo szastam przed Sandauerem nogą."
W niedługi czas po śmierci profesora Michał zapisał w dzienniku: „ Ostatni raz widziałem go u Macużanki, jeszcze w lutym. Nic wtedy nie zapowiadało tak bliskiego końca. Potem Łukasz odwiedził profesora w szpitalu i był wstrząśnięty. Sandauer go nie poznał i brał za Pikulskiego z „Pegaza" oraz zachęcał, żeby zaprosił do uczestnictwa w „Pegazie"... Łukasza Nicpana.
– Ależ, panie profesorze, to ja jestem Łukasz Nicpan.
– A co mi pan opowiada! Łukasz Nicpan jest wysoki, szczupły...
– Ależ panie profesorze, to ja jestem Łukasz Nicpan.
Sandauer ocknął się na chwilę i dalej tak samo pewnym głosem:
– No, mówię przecież, że pan jest Łukasz Nicpan!
Odjeżdżając, zdążyłem jeszcze obejrzeć pospieszne słowo pożegnalne Piotra Kuncewicza, który mówił w telewizji, że Sandauer był dla Polski ważny i że kiedyś, mówiąc o Gnieźnie, wyraził się „nasza kolebka", a więc był dobrym Polakiem. Ta niedźwiedziowata gburowatość przystrojonego w czarny krawat żałobnika zrobiła na mnie bardzo złe wrażenie. Lepiej już, żeby zareagował jak kiedyś Tomek Jastrun na wieść, że u Sandauera bywam:
– Stary krokodyl!
Tak jest. W ulizanym świecie, gdzie wszyscy są za, Sandauer po swojemu klapał paszczęką i pewnie zapłaci za to po śmierci. Ja miałem wobec niego bardzo ambiwalentne odczucia. Czułem wobec niego pełen tremy szacunek „ucznia" (pod koniec życia twierdził nawet, że wraz z Łukaszem chodziłem na jego seminarium), pomieszany z jakąś pobłażliwą niechęcią, której charakter oddają najlepiej słowa jego syna, Adama. „Ty, powiedz, czemu on zawsze trzyma z władzą?"
Sandauer poobrażał wszystkich jeszcze w czasach pisania „Bez taryfy ulgowej", później miał się za wyrocznię i nie chadzał w stadzie, w końcu nie miał czego szukać w obozie, który dzisiaj zwyciężył, i jadł grochówkę z kotła u Jaruzelskiego. Opowiadał kiedyś o swoich dawnych, świetnych latach, jak to Giedroyc „próbował mnie wypuścić z ręki niczym sokoła", po czym dodawał z dumą: „A ja na to nie poszedłem!
Ja myślę, że on trochę się bał, chociaż kreował się na nieustraszonego. Jego pragnieniem było zachować niezależność w grze z komunistycznym systemem, a obalanie tego systemu uważał za rzecz nierealną. To właśnie doprowadziło go do tej fatalnej grochówki, po której wszyscy zaczęli Sandauera unikać. Już i wcześniej nie był dla naszej inteligenckiej elity kimś poważnym. A kiedyś miał – jako jeden z nielicznych – możliwość pisania tego, czego kto inny pisać nie mógł. Liczono się z nim po Październiku i tylko według tamtego modelu oceniał sytuację. Jego błędny wybór podyktowany był i wyrachowaniem, i przezornością, i fałszywym mniemaniem o randze swojej osoby. Był bardzo staroświecki pomimo swojej sympatii do awangardy. Pojmował świat w kategoriach sprzed lat. A przy tym wszystkim był to człowiek silny wewnętrznie i jakby na przekór temu, co napisałem, bardzo uczciwy. Rozmawiać właściwie nie mieliśmy o czym, bo nie pojmował tego, co mówię. Najbardziej podobał mi się, kiedy ze spokojem opowiadał o swoich przeżyciach wojennych, które i tak znałem ze „Śmierci liberała" i innych książek. Nie traktował wojny, martyrologii i własnego losu jako czegoś niewyobrażalnego, ale traktował to – głupio to może powiedziane – jako rzecz zwykłą. W obliczu prawdziwej grozy nie stroi się min. Nie było w nim nigdy żadnej nabożności ani sztuczności. Pod tym względem był to chłop na schwał!
Jedyna nabożność jego to pewne mitologizowanie „intelektualnej rangi" – swojej i swoich wybrańców.
Uważał, że odkrył i wylansował Gombrowicza i Schulza, i traktował ich jak swoją własność a siebie – jako równego ich „randze". Gdyby nie chronologia, mogłoby to samo spotkać Rilkego, którego wielbił."
Zakończę to wspomnienie o profesorze („moim profesorze", bo tak zawsze o nim myślę) fragmentem z własnego dziennika sprzed kilku lat:
„Miałem dzisiaj dziwne, milczące spotkanie. Spotkanie z kumulacją wspomnień, nie z osobą. Osobę jedynie minąłem.
Włóczyłem się po willowym Mokotowie, czekając na badanie w pobliskiej przychodni. Skręciwszy w jakiś nieznany mi zaułek spojrzałem na tabliczkę z nazwą: Mieczysława Karłowicza.
Toż to ulica Artura Sandauera! Nie poznałem od razu, wszedłem od drugiego końca, od Balladyny. Karłowicza jest po tej stronie Madalińskiego równie krótka jak po tamtej, dobrze mi znanej, zakończona nowym apartamentowcem w świergocie wielkich topoli.
Naprzeciwko mnie szedł lekko przygarbiony mężczyzna w długim, czarnym płaszczu. Kiedy się mijaliśmy, rozpoznałem w nim kątem oka Adama Sandauera.
Nie poznał mnie, nie zauważył. Ostatni raz widzieliśmy się na pogrzebie jego ojca, blisko ćwierć wieku temu.
I oto wszystko mi się nagle przypomina – ale naraz, jakby w jednej bryle, sprasowanej, o wielkim ciężarze właściwym. Tyle lat, setki godzin, zgniecione do rozmiarów kulki o średnicy kilkunastu sekund. Jakby momentalny collage pamięci, z wydartych papierków, z fragmentów błon filmowych, każda klatka realistyczna, precyzyjna, z zapachami, z ówczesnymi uczuciami jak napisy w dole ekranu.
Głowa profesora na postumencie w kącie pokoju, dzieło rzeźbiarki Zbrożyny, ryba w galarecie, zimna, skromnie podana, ubogo jakoś i niewprawnie przez panią Ernę, rozmowa o jeżu, Adam znalazł, teraz po nocach tupta po mieszkaniu, nie daje spać, nie zna pan, panie Łukaszu, kogoś, kto wziąłby jeża?, z Michałem i Zenią Macużanką na proszonej kolacji na Karłowicza, za dużo pijemy, mój gorset wobec autorytetu (już nie jestem studentem, już redaktorem), zaczyna się rozluźniać, sznurówki puszczają, rozplatają się, język się rozwiązuje, co pan mi tu opowiada, więc pana zdaniem Lenin był mordercą?, a tak, mordercą, mordercą!, Michał śmieje się w kułak, smakuje nasz spór, przechyla kieliszek, ja przechylam, Sandaueruszka (tak Miszka go spieszczał) jedynie moczy w alkoholu dolną wargę, i oto już siedzimy z profesorem tylko we dwóch przy kolistym stoliku pod ścianą zawieszoną włochatym gobelinem, naprzeciwko okna, zaciągniętego ciemną kotarą, za którą stan wojenny, profesor skompromitowany wojskową grochówką na poligonie, ja wyrzucony z pracy, już nie redaktor, już roznosiciel mleka, gorset autorytetu rozluźniony, zmarnuje się pan, panie Łukaszu, co wy tak tę Polskę międzywojenną idealizujecie, ja wtedy żyłem, widziałem, straszne rzeczy się wtedy działy, straszne rzeczy!, ale była niepodległa, panie profesorze, a dajże pan spokój!, trzeba to sobie jasno powiedzieć, panie Łukaszu: Polacy okazali się marnym narodem, marnym narodem! etc., widzę korytarz, gabinet, czuję zapach tego rozgałęzionego jakby na różne profesje mieszkania, jego nieprzytulność, każde w swoim świecie, tu pisarz, tam malarka, tu syn fizyk w swoim pokoju, czarna kotka ociera się o meble, cały sceniczny dramat, jedność miejsca, akcji, tylko czasy różne, rozbite na kawałki, bo oto teraz rozmawiamy o Annie Janko, o Józku Baranie, o Rilkem, o Schulzu, czy pan wie, że ja jeździłem do niego na rowerze z Sambora do Drohobycza, 40 kilometrów, na jego głos przekładałem teraz te wiersze Rilkego, miał taki ciepły, aksamitny, oto wzgórza wschodnich Karpat, wieże wiertnicze naftowego eldorado, wystrzygane z drewna pensjonaty Truskawca, wychodzę, jest późny wieczór, owiewa mnie zapach świeżego chleba, gdzieś już pracuje na jutrzejszy wypiek mała piekarenka, idę, coraz bardziej rozwiązuje mi się gorset, do tramwaju, do nocnego autobusu, jadę, z pijakami, panie, na Pragie to w którym kierunku? w przeciwnym, o żesz ty, Maniek! wysiadamy, kurna jego mać!
Tymczasem Adam wciąż przechodzi, jest dopiero kilka kroków za mną, gdybym się odwrócił, zawołał: „Adam, nie poznajesz mnie?" – tamto by zaraz prysło, spadło na chodnik, roztrzaskało się.
Pogadalibyśmy, powspominali i ominęłoby mnie to bezpośrednie zetknięcie z przeszłością, we wszystkich jej wymiarach, jakie tu, wokół tej willi zatopionej w bzach, zapisały się w mojej pamięci‑niepamięci, nieuporządkowane, współistniejące, zbite w małą kulkę.
Pewnie dlatego nie odwróciłem się, nie zawołałem. Nie krzyczy się przecież w kinie podczas seansu."
W Sandauerze była wielkość. A prawdziwa wielkość (nie mówię o świętości) często bywa otoczona dworem małostek, śmiesznostek, a nawet podłostek. Przez lata znajomości – najpierw hierarchicznej, potem nieco bardziej równorzędnej – widziałem je z bliska, dlatego mogę dziś bez skrzywienia czytać takie np. „Samobójstwo sandaueryzmu" Barańczaka. Taki on był mój profesor Artur Sandauer– zadufany też, małostkowy też, niesprawiedliwy też, a przecież umysł i pisarz wybitny. I rób, co chcesz.
Warszawa 2017 r
Łukasz Nicpan - poeta, magistrant seminarium Artura Sandauera w latach 1973-75, do stanu wojennego redaktor w „Nowych Książkach", potem tłumacz z jęz. angielskiego, zaprzyjaźniony bywalec domu przy Karłowicza.
powrót